Harcerzem byłem już w podstawówce. Wówczas było to OH – Organizacja Harcerska. Zielone stroje, czerwone chusty. Po 1956 roku odżyło harcerstwo w dawniejszej formie i dawniejszej nazwie ZHP – Związek Harcerstwa Polskiego.
W Traugucie organizatorem drużyny i drużynowym w nowym kształcie i imieniu Zawiszy Czarnego był Pan Stefan Komosiński. Do harcerstwa wstąpiłem w październiku 1957 roku. Mieliśmy czarne chusty, obszyte żółtą, złotą, lamówką. Byłem mocno zdyscyplinowany, chodziłem na wszystkie zbiórki.
Nasz komendant, drużynowy, miał wówczas wizję drużyny żeglarskiej. Zostaliśmy zapisani na szkolenie sternika żaglówek. Pomysł Druha Komosińskiego, był taki, harcerze zdobywają uprawnienia do żeglowania, jednocześnie Druh Komosiński i pewnie Traugutt, załatwiają przydział drewna na budowę żaglówek, budujemy żaglówki, własnoręcznie, a następnie organizujemy obozy harcerskie na Mazurach.
Na kurs sternika uczęszczałem około pół roku. Do dziś wiem, co to jest kil i po co jest. Mocno pracowałem nad alfabetem Morse'a i machaniem chorągiewkami. Szkolenie odbywało się poza szkołą w II Alei. Szkolenia niestety nie dokończyliśmy. Okazało się, że ani harcerze ani szkoła, nie dostaniemy, przydziału na drewno i tak wszystko się rozleciało w zakresie idei żeglarskiej.
Drużynowy Komosiński, miał jednak inne zastępcze pomysły. Po pierwsze doskonaliliśmy się ciągle w zdobywaniu różnych umiejętności harcerskich. W tym celu były zbiórki, szkolenia a także dłuższe wypady w teren. Jednym z ciekawszych był nocny wypad na zamek w Olsztynie.
Był to w końcu 1957 roku. Zbiórka w Traugucie, wymarsz od nowo budowanej pętli tramwajowej przy hucie w Mirowie. Przemarsz wzdłuż płotu huty, częściowo starą ulicą Olsztyńską, do lasu, lasem do starego toru kieleckiego na Zieloną Górę, do Kusiąt, Górami Towarnymi do Olsztyna. Po dojściu do Olsztyna było już zupełnie ciemno. Tam dowiedzieliśmy się szczegółów dalszej części naszego zadania. Drużynowy Komosiński podzielił nas na dwie grupy. Jedna obsadziła zamek w Olsztynie a druga zdobywała zamek. Obrońcy zamku mieli wyłapać zdobywców a zdobywcy zdobyć zamek wchodząc pod okrągłą wierzę. Byłem w grupie zdobywających. Było ciemno. Zamek i okolicę znałem bardzo dobrze, ponieważ często jeździłem tam na rowerze oraz w zimie na nartach. Wiedziałem, że najłatwiej będzie przedostać się od strony Zrębic i Sokolich Gór a nie od strony Olsztyna. Zdobywający, opracowali strategię zdobycia zamku i mój pomysł zajścia od tyłu został uwzględniony. Drużynowy Komosinski był w tym czasie z nami i zaakceptował podział zdobywających na trzy podgrupy atakujące z różnych stron. Ja z dwoma, może trzema kolegami wybraliśmy najdłuższą trasę, ale skuteczną. Obrońcy nie spodziewali się, że po dość trudno dostępnych skałkach przemkniemy się w kierunku baszty. Szczegółów oczywiście nie pamiętam. Część naszych oddziałów została wyłapana przez obrońców. Zakończenie akcji na zamku było sukcesem dla wszystkich i wszystkim pozostało w pamięci.
Na wiosnę 1958 roku Drużynowy Komosiński ogłosił możliwość wyjazdu naszej drużyny, Zawiszy Czarnego, na ogólnopolską akcję HALMS 1958 (Harcerska Akcja Letnia). Założenia były takie: miesiąc w Bieszczadach w tym praca przy budowie kolejki wąskotorowej, przy budowie drogi, przy oczyszczaniu lasu z suszu i przy obmiarach cerkwi. Wyjazd miał być sfinansowany z prac w Bieszczadach jak również z prac wcześniejszych w Częstochowie. Wyżywienie dzienne miało kosztować 9 zł na osobę. Prace w Częstochowie załatwił Pan Komosiński. Jedna z nich, to była nasza praca przy budowie stadionu przy Politechnice. Wykonywaliśmy prace ziemne pod ustawienie ławek.
Cała akcja, ogólnopolska, była koordynowana z Warszawy i uzgodniona z wojskiem. Bieszczady od czasu walk z bandami UPA i słynnej Akcji Wisła były zamknięte dla turystów, ludzi, do 1956 roku.
Z Częstochowy wyjechaliśmy pociągiem osobowym do Katowic. Przesiadkę mieliśmy na starym dworcu w Katowicach przy pierwszym peronie, najbliżej położonym od budynku dworca. Przeszliśmy na rampę obok, którą oglądałem później przez wiele lat, kiedy dojeżdżałem pociągiem do Katowic, podstawili nam wagony tak zwane krowiaki. W tych wagonach, przez Kraków dojechaliśmy po wielu godzinach do Nowego Łupkowa. Następnie przesiadka, na istniejący już odcinek wąskotorówki Łupków – Cisna. W Cisnej dość długo czekaliśmy na transport wojskowy, samochodami do Krywego. Wysadzili nas w Krywem, kilka kilometrów za Cisną w kierunku Wetliny. Stamtąd, według map wojskowych, szliśmy w prawo około kilometra zarośniętymi ścieżkami w miejsce, w którym miał stanąć nasz obóz.
Mapy, które otrzymał na tą akcję Drużynowy Komosiński, były mapami wojskowymi z okresu zaraz po wojnie (II Światowej), w skali 1:10 000. Na mapach były drogi, wioski, które w ogóle już nie istniały. Miejscowość Krywe (teraz przemianowane na Krzywe) nie istniała. Tylko w jednym miejscu zauważyliśmy resztki zabudowań. Mapa turystyczna z tego okresu, wydanie 1956 rok, miała dokładność umożliwiającą poruszanie się tylko dla wybitnie wprawnych turystów jedynym czerwonym szlakiem. Mapę tę kupiłem przed wyjazdem na obóz, dawała dobry pogląd na całość Bieszczad, bez szczegółów.
Fragment mapy turystycznej z pokazaniem Krywego - Bieszczady – Szkicowa Mapa Szlaków Turystycznych (Lato) - Sport i Turystyka - Warszawa1956
Miejscowości z czarnymi domkami częściowo (sztuk) zamieszkałe, z białymi – niezamieszkałe lub nieistniejące. Ołówkiem, dorysowałem w 1958 r, budowaną wąskotorówkę z Cisnej do Wetliny.
Miejsce na obóz, to podłużna polanka na zboczu góry Ryczywół, za którą była Cisna. Z polanki było widać niżej położoną dolinę, w której było kiedyś Krywe. Nasz obóz miał duży namiot wojskowy na około 20 osób. Były też namioty mniejsze, gospodarcze i przenośne. Namioty, cały sprzęt, prowiant, zainstalowaliśmy sami. Baza i dowództwo HALM-su było w dolinie Krywego. Obozy z poszczególnych hufców były rozrzucone promieniście od bazy w różnych miejscach. Najbliżej nas był obóz hufca z Katowic. Dzielił nas dość głęboki jar, las, i polany porośnięte jałowcami. odległość około pół kilometra, tak to wówczas oceniałem. Do centralnej bazy trzeba było przedostać się przez inny jar i mały strumyk, było trochę dalej niż do harcerek z Katowic, może około kilometr. W tym dość dzikim terenie wytyczyliśmy sobie trzy ścieżki, do drogi Cisna - Krywe, do bazy centralnej i do Hufca Katowickiego.
Pierwsze zadania po dotarciu na miejsce wiązały się z zagospodarowaniem. Następne, to założenie łączności telefonicznej z bazą i sąsiednim obozem. Dostaliśmy wojskowe wyposażenie telefoniczne, rozciągnęliśmy przez lasy, jary, ukryte przewody telefoniczne, zainstalowaliśmy centralki i aparaty. Prowiant przechowywaliśmy w wybudowanej przez nas ziemiance osłoniętej szałasem z gałęzi. Dla zachowania porządku i czystości w pewnym oddaleniu urządziliśmy porządną Świątynię Dumania, czyli latrynę, z zerżniętych w okolicy dzikich drzewek. Cóż był by to za obóz, gdyby nie miał bramy? Wybudowaliśmy drewnianą bramę powitalno – wjazdową, która prowadziła z ścieżki od budowanej bieszczadzkiej drogi do obozu.
Drużynowy Komosiński był człowiekiem z wielką inicjatywą i wieloma dobrymi pomysłami, które potrafił zrealizować. Imponował nam wiedzą, doświadczeniem a jednocześnie umiejętnością współpracy z młodzieżą, wciąganiem nas w pożyteczne akcje, swoim entuzjazmem i zaangażowaniem. Nasza drużyna, mimo iż męska, z Traugutta, miała bardzo dobry program harcerski. Umieliśmy pracować i bawić się. Wśród nas był druh Krzysiek Rogowski (brat koleżanki mojej siostry), który miał z sobą akordeon i umiał na nim grać. Wszystkie harcerskie piosenki i inne, w akompaniamencie akordeonu, w Krywym były piękne, mieliśmy po 16, 17 lat. Harcerskie tango śpiewaliśmy ze słowami - Nie zapominaj, w Krywym spędzonych chwil.
Organizacja życia obozowego podporządkowana była zdaniom, jakie miała drużyna. Oprócz normalnych harcerskich działań, jak warty, gotowanie, mieliśmy pracę przy budowie drogi i kolejki wąskotorowej. Nasze wyznaczone odcinki były przy wjeździe do Kryewgo do strony Cisnej. Praca polegała głównie na wyrównywaniu nasypów kolejowych i drogowych. Innym rodzajem pracy było zbieranie uschniętych drzew, wycinanie ich i transportowanie w określone miejsca. Najciekawszym jednak zadaniem było odszukanie, według mapy, starych cerkwi i ich inwentaryzacja. W tym celu, może też i celach poznawczych, Drużynowy zorganizował kilka wypadów w dalszy teren.
Jeden z nich to dwudniowy wypad do Komańczy przez Cisną, Wołosań, Chryszczatą, jeziorka Duszatyńskie. Drugi najpoważniejszy, trzydniowy, do Ustrzyków Górnych i dalej na Tarnicę, Krzemień, Halicz. Jak na wytrwałych harcerzy przystało zaliczyliśmy najwyższe w okolicy góry. W tym czasie był już wyznaczony szlak czerwony, lecz nie najlepiej oznakowany. Mieliśmy też krótsze wypady do wsi znajdujących się bliżej Krywego, do których nie było żadnych dróg. Jedną z nich była wieś Łopienka, do której dostaliśmy się przez górę Łopiennik – mapa, kompas. Po zejściu do doliny, o dziwo, spotkaliśmy człowieka. Mężczyzna, w średnim wieku. Zapytaliśmy go o drogę do Łopienki. Mówił z akcentem wschodnim. Wskazał nam drogę, kierunek. Po kilkuset metrach, nie podobał nam się ten kierunek. Ponownie przestudiowaliśmy mapę i stwierdzili, że należy iść wręcz w przeciwnym kierunku. W tył zwrot i po niedługim czasie doszliśmy do opuszczonych, całkowicie dobrych, zabudowań wsi Łopienka. Wieś wyglądała przedziwnie. Domy, drewniane, z dachami, zupełnie opuszczone, lecz nie zniszczone. Podejrzewaliśmy, że w jednym z nich pewnie mieszka, przebywa, nieznajomy, którego spotkaliśmy pół godziny wcześniej. Częściowo, mieliśmy stracha, czy nie ukrywają się tam jacyś Ukraińcy. Historia walk z bandami UPA, mordów, była całkiem świeża, to dopiero ok. 10 lat od tzw. -oczyszczenia- Bieszczad z band. Głównym celem wyprawy do Łopienki była zdewastowana cerkiew. Mury zachowane dobrze, lecz wnętrze okrutnie zniszczone, wszystko co było wewnątrz porozrzucane w cerkwi i najbliższej okolicy. Cerkiew obmierzyliśmy bardzo dokładnie. Drużynowy Komosiński zrobił szkice i notatki.
Zaskoczeniem dla nas, z wędrówki po Bieszczadach, było totalne zniszczenie wiosek, w wielu miejscach wypalonych, zburzonych lub porzuconych. Największe wrażenie zrobiły na nas wioski porzucone. Domy, drewniane, stały niezniszczone, lecz puste, bez człowieczka. W niektórych w wyniku braku utrzymania, były dziurawe dachy, czy też urwane drzwi, okna. Wszędzie wdzierała się roślinność leśna.
Główna droga Bieszczad Cisna – Ustrzyki Górne była w miarę przejezdna od Cisnej do Wetliny, droga szutrowa. W Kalnicy stał jakiś prowizoryczny barak. W Wetlinie ktoś mieszkał, dwa, trzy domy. Od Wetiny w stronę Berechów Górnych i dalej droga niknęła, była zarośnięta, mostów na rzekach nie było. W Ustrzykach Górnych było pięć domów. W jednym była stacja meteorologiczna. Reszta nie zamieszkała. W jednym z opuszczonych domów spaliśmy i suszyli ubrania po nocnej burzy, która zmyła nasze namioty w okolicy między Wetliną a Berechami Górnymi.
Cały wyjazd, obóz, pozostawił mnie i kolegom wiele niezapomnianych chwil z HALMSu 58. Trzy najciekawsze.
Hufce pracy ZMS
Przy budowie kolejki wąskotorowej i drogi pracowały hufce pracy. Ówczesna propaganda dokleiła do nazwy hufców ZMS (Związek Młodzieży Socjalistycznej). Hufce były organizowane, jako wyjazdy do pracy w Bieszczadach dla młodych ludzi. W niedalekiej od nas odległości, pewnie w Kalnicy, był hufiec ZMS z Łodzi, mówili, że z Bałut. Słyszeliśmy, że w hufcach dzieją się różne dziwne rzeczy włącznie ze strzelaniem. Wszystkie obozy harcerskie były uprzedzone i wyczulone na kontakty i zachowanie ZMS –owców (tak ich nazywaliśmy).
Najbliższy nam obóz harcerski, to harcerki z Katowic. W poszczególnych obozach organizowane były ogniska zapoznawcze. Pewnego wieczoru przypadła mi warta z kolegą w naszym obozie a reszta drużyny udała się do Obozu Katowickiego. Było już ciemno, kiedy zadzwonił telefon z centrali, że ZMS-owcy napadają na któryś z obozów. Wiedzieliśmy też, że „chłopy” z hufców pracy mają ochotę na harcerki. Łączność z obozem z Katowic była zerwana a należało ich powiadomić i my byliśmy najbliżej obozu katowickiego. Ustaliłem z kolegą, że ja pobiegnę do obozu Katowickiego, a on zostanie sam na warcie. Ścieżkę, przez nas wydeptaną, niknącą w jarze, znałem. Wyruszyłem z wiedzą, że napadają i być może też na obóz katowicki. Wskazywał na to brak łączności i harcerki w obozie. Rozglądałem się, czy nie ma gdzieś ZMS-owców. Na polanie z jałowcami strach ogarnął mnie dość duży. Nie wiedziałem, czy to ZMS-owcy, czy jałowce. W pewnym momencie zatrzymałem się, wykonałem padnij i obserwowałem. Nie rusza się, to pewnie jałowiec. Po chwili zorientowałem się, że są to same jałowce i ruszyłem szybciej. Dotarłem do obozu Katowic, gdzie śpiewano, przy ognisku harcerskie piosenki z podkładem muzycznym Krzyśka Rogowskiego.
Ostatecznie okazało się, że incydent nie dotyczył ani naszego ani katowickiego obozu. Przeżycie z jałowcami na zawsze oduczyło mnie strachu w lesie.
Powódź w namiocie
W drodze z Wetliny do Berechów Górnych, wieczorem, zaczęło się mocno chmurzyć i grzmieć. Decyzja drużynowego była szybka – rozstawiamy namioty. Zaczęło kropić a my szybciutko, wprawnie, rozstawiliśmy dwuosobowe przenośne namioty i schowaliśmy się. Burza krążyła, aby już w nocy przystąpić do ostatecznego ataku. Jak przywaliło, jak przylało, to nic takiego wcześniej nie widzieliśmy, nie słyszeliśmy. Po kilku minutach patrzymy a w namiocie pełno wody. W deszczu, środku burzy musieliśmy uciekać z namiotów, łapać, co się dało, zwijać je. Okazało się, że namioty stały w nieznacznym zagłębieniu terenu a ogromna ilość deszczu utworzyła płytki, ale szeroki strumień. Przy rozbijaniu namiotów, praktycznie nie było do przewidzenia, że tamtędy może płynąć woda. Wszystko, co mieliśmy na sobie i co było w plecakach, przemokło. Musieliśmy przetrwać do rana i wyruszyć w dalszą drogę przez Berechy do Ustrzyk Górnych. Na szczęście od rana był potężny upał. Ta burza wyleczyła mnie od bania się burzy a nawet polubiłem je.
Zakończenie obozu
W przedostatni dzień naszego pobytu wyznaczono uroczyste zakończenie z udziałem Wojska Polskiego (mówiło się i pisało ludowego Wojska Polskiego z małym „l”). W obozie zostało nam jeszcze sporo prowiantu, głównie konserw wojskowych. Rano po śniadaniu, obfitym, ponieważ mieliśmy nadmiar jedzenia, rozpoczęło się dzielenie prowiantu. Każdy otrzymał puszkę mięsa, 0,7 kg i szereg innych dobroci, jak na tamte czasy np. ser pomarańczowy. Nie wiem jak i dlaczego, założyłem się z którymś z kolegów, że po tak dobrym śniadaniu zjem jeszcze całą puszkę mięsa. Zakład stanął, zjadłem całe mięso z puszki, wygrałem.
Oficjalne zakończenie HALMS 58 odbyło się dawnym centrum Krywego. Wszystkie drużyny utworzyły potężny czworobok. W środku znalazło się miejsce dla organizatorów Akcji HALMS. Na uroczyste zakończenie przyleciał helikopterem, co wówczas, w 1958 roku, było czymś nadzwyczajnym, Generał WP. Zakończenie rozpoczęło się krótkim opisem akcji, kto, ilu harcerzy, skąd, brali udział, co wykonali, czego dokonali itd.
Słuchałem, byłem dumny, że biorę w tym udział, lecz poczułem, że coś przewraca mi się w brzuchu. Nie trzeba było długo czekać, wyraźnie, okazało się, że będę musiał udać się gdzieś w ustronne miejsce. Zdążyłem jedynie powiedzieć kolegom i drużynowemu, że muszę szybko lecieć do lasu. I niestety tak było. Najpierw pomału, a potem, co raz szybciej, pobiegłem do znanego mi zalesionego jaru. Dużo z oficjalnych przemówień nie straciłem, swoją potrzebę nagłą, załatwiłem też błyskawicznie, jeden błysk i było dobrze. Zaraz wróciłem, ale zapamiętałem - nie obżeraj się.
Obóz harcerski w Bieszczadach pod dowództwem Drużynowego Komosińskiego, tak nam się spodobał, że jeszcze w sierpniu 58 roku wspólnie z Dzidkiem Janusikiem zorganizowaliśmy tygodniowy wyjazd pod namioty, w odludne miejsce, 2 km od Ważnych Młynów. Uzyskaliśmy zgodę rodziców. Byliśmy w szóstkę. Dotrzymaliśmy wszystkich zasad obozu harcerskiego.
Czuwaj, Zbyszek Zębik