Wspomnienia.
Gimnazjum i Liceum im. R. Traugutta zawsze kojarzyło mi się ze szkołą typowo męską. Bo od początku jej założenia chodzili tu zawsze chłopcy. Ale ja należałem do ostatniego typowo męskiego rocznika. Zaraz po nas uruchomiono, o ile pamiętam, początkowe klasy żeńskie, a w następnych latach koedukacyjne. Teraz po latach przyzwyczaiłem się , że absolwentami tej szkoły mogą być też kobiety. Ale nie mogę się z kolei przyzwyczaić , do absolwenta płci męskiej po Liceum Słowackiego. Przez długie lata było to typowe Gimnazjum i Liceum żeńskie, z którym zawsze współpracowaliśmy. Na przykład 1 kwietnia modne było wymienianie się klas z różnych szkół. Do nas zazwyczaj przychodziły dziewczęta właśnie z Liceum im. J. Słowackiego. Było to wydarzenie niemalże wielkiej i nadzwyczajnej rangi, bo oto mury męskiej szkoły przekraczały dziewczęta. To tak jakby ktoś wszedł za klauzulę w zakonie. Oczywiście gdy tylko profesorowie zauważyli „ obce przybyszki ‘ natychmiast zwalniano je do domu. Przygoda szybko się kończyła i atmosfera męskiego gimnazjum powracała.
Byliśmy rocznikiem chyba w jakimś sensie wyjątkowym. Po pierwsze jak wspomniałem ostatnim męskim, ponadto to właśnie my byliśmy świadkami przeprowadzki szkoły z ul. Jasnogórskiej na ul. Kilińskiego. Opuszczaliśmy stare mury i wprowadzaliśmy się do zupełnie nowego budynku. Ale pamiętam jak trzeba było najważniejszy inwentarz przewieźć, ładowaliśmy książki z biblioteki na ciągnik z przyczepą , a na końcu sami siadaliśmy na książkach i jechaliśmy dumni w nowe miejsce. W starym budynku pozostały meble, stoliki i krzesła. Wszystko nowe czekało na nas w nowym budynku.
Z sentymentem opuszczaliśmy stare mury. Wtedy szkoła znajdowała się w dwóch budynkach stojących naprzeciw siebie. Tam gdzie były lepsze warunki sanitarne, tam uczył się pierwszy rocznik dziewcząt. Wiadomo, musiały być wtedy dwie toalety i męska i żeńska.
Moim wychowawcą był profesor Zdzisław Szulc , nauczyciel wychowania fizycznego. Dla nas już w pierwszej klasie było zaskoczeniem, że wychowawcą może być nauczyciel od sportu. Potem okazało się, że był lubianym przez nas nauczycielem, mnie natomiast w szczególny sposób zainteresował fotografią. W tym czasie prowadził kółko fotograficzne, mnie z kolei interesowała fotografia stąd byłem dość aktywnym członkiem tego koła. Krążyła o nim opowieść, jak kiedyś malował nad jeziorami na Mazurach łodzie i kiedyś w stroju roboczym poplamionym farbami poszedł do publicznej toalety. Wszystkie kabiny były zajęte więc profesor nerwowo przechadzał się czekając aż zwolni się któraś z nich. W pewnym momencie z kabiny wyszedł mężczyzna i widząc profesora w stroju nietypowym podał mu złotówkę sądząc , że to on jest pracownikiem odpowiedzialnym za toalety. Zastanawiało nas też dlaczego nasz wychowawca uczy wf – u skoro ma skończone studia w Wyższej Szkole Administracji i Handlu ? Ale nigdy tej kwestii nie rozwikłaliśmy. Ceniliśmy go za rzetelność i sprawiedliwość.
Dyrektorem w tym czasie był Adolf Baranowski. Mieliśmy do niego zawsze wielki szacunek. A on do nas zawsze podchodził oficjalnie i z dystansu. Wiedzieliśmy jednak, że jest to ważna osobowość, ciesząca się uznaniem wśród absolwentów, jak również u władz miejskich i szkolnych. Taką przynajmniej my mieliśmy wiedzę.
Ceniliśmy wyjątkowo profesora fizyki Antoniego Drzazgę. Wśród młodzieży propagował turystykę. Między innymi zorganizował dla nas obóz wędrowny w Sudetach. My ceniliśmy u niego rzetelność, wielką kulturę i znakomity warsztat nauczycielski. Był przez wszystkich lubiany, a nasza klasa miała wyjątkowe szczęście , że uczył nas fizyki przez cały szkolny okres.
Osobiście dużo zawdzięczam profesorowi Mieczysławowi Hermanowi. Część z grona nauczycielskiego zwracała się do niego „ Panie Dyrektorze ”, stąd dość szybko zorientowaliśmy się, że był dyrektorem naszej szkoły w latach 50 – tych ( 1951 – 1959 ). Sam profesor Herman był wielką indywidualnością, zawsze nam się kojarzył z profesorem lat przedwojennych. Wymagał od nas wiedzy, nie popuszczał nigdy swoich wymagań. Sam znakomicie wykładał i uczył. Mieliśmy dla niego wielki szacunek
Zupełnie inną osobowość prezentował profesor Jerzy Grzywnowicz. Pamiętam miał jak na tamte czasu nowoczesną pracownię z środkami audiowizualnymi. Od czasu do czasu korzystał z nich, włączając guzik powodował że zasłaniały się okna grubą kotarą . Miał zwyczaj, aby przed pracownią ustawiać młodzież w dwuszeregu. Gdy podchodził do klasy jeden z wybranych uczniów miał obowiązek zameldować mu stan obecnych i nieobecnych w danym dniu. Taki porządek obowiązywał aż do ostatniej lekcji w klasie maturalnej. Takiego rygoru co ciekawe nie mieliśmy u profesora Lecha Szymczyka od przysposobienia wojskowego. Profesor ten zresztą prowadził zajęcia dość łagodnie. W sumie z jego zajęć najbardziej utkwiły mi zajęcia strzeleckie na Aniołowie. To było przeżycie, bo zdecydowana większość z nas po raz pierwszy strzelała z prawdziwej broni palnej.
Języka niemieckiego uczył nas profesor Stanisław Popiński. Wiedzieliśmy, że kiedyś był dyrektorem szkoły ( 1949 – 1951 przyp. autora ). Jednak w tym czasie kiedy miał z nami lekcje był już sędziwym starszym panem, nie dającym sobie rady w utrzymaniu na lekcji dyscypliny. Wiadomo uczniowie jak wyczują jakąś słabość postępują bezwzględnie i bezlitośnie. Niestety my nie odbiegaliśmy od tych norm, toteż lekcje z nami były mordęga dla profesora. Lekceważony przez nas starał się w różny sposób trafić do naszych umysłów. Niestety na próżno, wobec tego i nasze głowy były próżne, puste i odporne na znajomości języka niemieckiego.
Profesor Jerzy Ruderko uczył na matematyki. Od razu podzielił nas na tych, którzy mają pojęcie o matematyce, którzy rokują jakiekolwiek nadzieje na jej zrozumienie i na tych, na których wiedzę trzeba machnąć ręką i nie przejmować się zbytnio. Wobec tego część klasy była zaangażowana i uczyła się systematycznie, druga część miała tróje i praktycznie nic nie robiła. Tak więc taktyka była prosta, kto chciał to się uczył, pozostali mogli spać spokojnie.
Jedną z niewielu kobiet , która nas uczyła była profesor Ilona Kołodziejczyk. Wpajała nam wiedzę z biologii. Starsi koledzy przekazali nam znaczącą informację na jej temat, dlatego orientowaliśmy się , że jest osobą bardzo wierzącą. Na lekcjach starała się to ukryć, ale czasem jej religijność stawała się dość jawna. Wszystko to jednak zamieniało się w milczenie, bo wiedzieliśmy, że w tym czasie nauczyciele zbyt religijni nie byli lubiani przez władze i że z tego tytułu nauczyciel mógł mieć tylko nieprzyjemności. Świadomi tego po prostu milczeliśmy. A profesor była bardzo wymagająca i stanowcza. Uczniowie wybierający się na medycynę mogli tylko z jej lekcji maksymalnie skorzystać. Często powtarzała , że światopogląd człowieka oparty jest na białku. Zawsze czuliśmy do niej szacunek.
Zupełnie osobną historię tworzył profesor Bolesław Wolnicki. Był chemikiem z serca i powołania. To o nim zawsze krążyły anegdotki. Pamiętam jak kiedyś na lekcji zapytał nas : Co nam daje chemia, chłopcy ? Nie bardzo wiedzieliśmy co odpowiedzieć, wobec tego odpowiadał za nas : Chemia daje nam blondynki ! Znany był z opowiadanych dowcipów. Starał się praktycznie wszystkie zjawiska wytłumaczyć z punktu widzenia chemii, czyli praktycznie wszystko przekładał na : CHEMIĘ . Mawiał często, pamiętajcie chłopcy – włosy to jest białko.
Nie znosił jak ktoś przychodził na lekcje w swetrze. Uważał , że każdy uczeń powinien prezentować się w granatowej marynarce. W tamtym czasie swetry były dość modne wobec czego oczywiście przychodziliśmy w swetrach, ale przed lekcją chemii zaczynało się gorączkowe szukanie po całej szkole marynarek. I zamienialiśmy się swetrami na marynarki.
Język francuski wykładała, już wtedy, sędziwa profesor Maria Gollenhofer. Podobnie jak profesor Popiński i ona nie potrafiła znaleźć sposobu na zdyscyplinowanie nas. Dochodziły do tego jej częste choroby i nieobecności na lekcjach. Wobec tego wszystko przekładało się na nasz brak wiedzy i języka francuskiego praktycznie nie znaliśmy. W ostatniej klasie próbowała nas nauczyć profesor Stefania Czerniak . Po pierwszych lekcjach była przerażona, zdawała sobie sprawę, że na maturze nie mamy żadnych szans. Widząc naszą językową niemoc postanowiła w końcu , że ograniczy się jedynie do nauczenia nas poprawnego czytania i pisania.
Zupełnie dobrze szło nam z językiem rosyjskim. Powód był tylko jeden. Trafiła nam się młoda i dość atrakcyjna profesor Krystyna Zagrobelna. Podobała nam się bardzo i wielu z nas podkochiwało się w niej . Była osoba energiczną, bezpośrednią w kontaktach i dotąd niechciany i nie lubiany przedmiot siłą rzeczy stawał się atrakcyjny. Zależało nam, aby w jej oczach nie podpadać, a droga była tylko jedna : trzeba było wykazać się wiedzą. W gronie gdzie większość stanowili mężczyźni profesor Zagrobelna była prawdziwą perełką.
Przy okazji różnych wizyt w Częstochowie stawiano mi pytanie , dlaczego wybrałem tę właśnie szkołę ? Mój brat Kazimierz Braun kończył kilka lat wcześniej ( 1953 ) Liceum im. H. Sienkiewicza. Ja natomiast wybrałem Traugutta, chociaż drogę do szkoły miałem bliższą do Sienkiewicza. W wyborze nie kierowałem się decyzja moich kolegów ze szkoły podstawowej .Decydowała wtedy ranga szkoły. Wydawało mi się , że chyba w tej szkole jest wyższy poziom. To kryterium pewnie było najważniejsze, ale jak potem się okazało obie szkoły były sobie równe i dość wyraźnie odbiegały od reszty. Jednak, kiedy decyzja moja o wyborze szkoły była nieodwołalna dowiedziałem się , że nie należę do jej rejon. Wobec tego do szkoły wybrał się mój ojciec i poprosił o możliwość składania przeze mnie egzaminów wstępnych. Dyrektor szkoły wyraził zgodę, ale poprosił o napisanie podania z odpowiednią motywacją naszej decyzji. Długo w rodzinnym gronie zastanawialiśmy się, jaki powód podać. W końcu ojciec zadecydował, że w podaniu napiszę, że mieszkamy na tej samej ulicy. Do szkoły zostałem przyjęty bez problemu.
Po skończeniu szkoły średniej zdałem egzaminy na Uniwersytet Warszawski na geologię. Wtedy na egzaminach wstępnych z geografii uzmysłowiłem sobie, ile wiedzy zawdzięczam profesorowi Hermanowi. Musiałem jeszcze zdać chemię i zostałem w końcu studentem. W czasie studiów często zaglądałem do szkoły. Było to pewnego rodzaju przywiązanie, ale był też i mój szacunek do zdobytej tu wiedzy. Później mój ojciec otrzymał propozycję pracy w Kielcach, a że nasze rodzinne korzenie sięgały tamtych okolic, wobec tego opuściliśmy Częstochowę.
Moje wizyty w szkole wkrótce ustały. Jednak pamięć została. Lata szkolne szczególnie w liceum były najpiękniejszymi latami. Tutaj dorastałem i dojrzewałem, tutaj miałem wspaniałych kolegów. I oczywiście najważniejsza była szkolą. Uczyłem się wtedy jakby w dwóch szkołach : na Jasnogórskiej i na Kilińskiego. Były dwa budynki, ale biło w nich jedno serce. Cząstkę jego zachowałem do dziś.