absolwent.traugutt.net - Portal absolwentów gimnazjum i liceum im. R. Traugutta
Witamy, dzisiaj jest sobota, 25. marca 2023.

MOJE ŻYCIE I NAUKA POD KONIEC OKUPACJI (1943 r.-1945 r.)., dodał: DOBIECH Ireneusz, 2007 r.

Prawie całą okupację spędziłem w Warszawie. Do Częstochowy powróciliśmy z moją mamą w 1943 roku. Zacząłem wtedy uczęszczać do szkoły powszechnej nr 11, mieszczącej się przy ulicy Dąbrowskiego i sąsiadującej z budynkiem, znajdującym się na rogu ulic: Jasnogórskiej i Dąbrowskiego, w którym o ile dobrze pamiętam, odbywały się po wyzwoleniu koncerty muzyki symfonicznej. Jednak nie posiadam świadectwa z tej szkoły, jak również świadectw z klas: piątej - rok szkolny 1942/43, i szóstej - rok szkolny 1943/44. Nie umiałem sobie w pierwszych momentach pisania moich wspomnień tego wyjaśnić, ale w miarę dalszego ich pisania odtworzyłem powód ich braku. Jedynym śladem mego pobytu w tej szkole jest zachowany w zbiorach rodzinnych Zeszyt Szkolnej Kasy Oszczędnościowej, z pieczęcią STADTSPARKASSE TSCHENSTOCHAU, na której miałem wkład w wysokości osiem znaczków po 20 groszy Niestety nie ma w niej żadnej daty. W rubrykach: miejsce zamieszkania wpisałem własnoręcznie: Rynek Narutowicza 41/1 Częstochowa, nazwa szkoły: Publiczna Szkoła Powszechna nr 11, kl. VI.
Zapis ten może świadczyć, iż przyjęty zostałem do klasy szóstej w tej szkole. Przyjęcie to musiało się odbyć na podstawie dokumentu, jakim z pewnością było świadectwo pozytywnego ukończenia klasy piątej w Warszawie, w roku szkolnym 1942/43. Świadectwo to nie zostało mi zwrócone, gdyż przerwałem naukę w tej szkole, a to dlatego, że nie potrafiłem się w niej zaaklimatyzować. Ponieważ wróciliśmy niedawno z Warszawy, przezywano mnie „warszawiak”, a nauczyciele starali się wykazać, że nie wiele umiem. Pobyt w tej szkole był dla mnie jednym wielkim koszmarem. Utkwił w mojej pamięci nie tylko z podanych wyżej przyczyn, ale również z powodu licznych walk jakie prowadziłem z kolegami po lekcjach. Były to walki honorowe w obecności licznych widzów. Odbywały się na trawniku przy kościele Św. Jakuba, na ogrodzonym terenie przykościelnym. Nie były to drobne utarczki, ale regularne pojedynki, aż do poddania się jednej ze stron. Nie pamiętam co było ich przyczyną, ale przypuszczam, że dyskryminowali mnie i prowokowali, zarówno nauczyciele jak i wzorujący się na nich uczniowie. Być może dlatego, że byłem biedny i rzeczywiście mogłem mieć braki w nauce, spowodowane nadmiernymi obowiązkami.
Biorąc to wszystko pod uwagę, uradzono abym opuścił szkołę publiczną nr 11 i przerobił w domu dwa oddziały, czyli szósty i siódmy, następnie zdał egzamin od razu do gimnazjum i tam kontynuował naukę. Gimnazja oczywiście działały nielegalnie i nie prowadzono rozbudowanej dokumentacji ich działania. Naukę w warunkach tajnych nazywało się chodzeniem na "komplety". Tak też się stało. Przygotowałem się w domu, z materiału obejmującego dwa oddziały, czyli klasę piątą i szóstą, do egzaminu.
Pomagała mi w tym, udzielając korepetycji znajoma moich kuzynów S., mieszkająca na parterze w domu sąsiadującym z ich domem, przy Alei Wolności, nazywanym "DOM MISKI". Miała na imię Zofia K. i była przyjaciółką krewnej moich kuzynów S., która należała do świeckiego zakonu o nazwie "Nauka i Praca". Podjąć miałem naukę w gimnazjum, o nazwie „Nauka i Praca”, prowadzonym właśnie przez te świeckie siostry zakonne. Oczywiście, że nauka w prywatnych szkołach odbywała się za opłatą, zwaną "czesnym". Gimnazjum to przed wojną było gimnazjum żeńskim. Jednak w warunkach okupacji niemieckiej uczono w nim również chłopców. Zdałem egzamin do tego gimnazjum, przy pewnej ulgowej taryfie i rozpocząłem w nim naukę na tzw. "kompletach". Dokładnej daty egzaminu nie pamiętam, ale na podstawie późniejszych świadectw z gimnazjum otrzymanych po wyzwoleniu, czyli w 1945 roku, był to wrzesień 1944 roku. Wydaje mi się, że zastosowana taryfa ulgowa podczas egzaminu do tego gimnazjum, była z mego punktu widzenia i nie tylko, uzasadniona, gdyż warunki panujące pod okupacją były bardzo ciężkie, a moje obowiązki dodatkowe bardzo rozległe. Wynikały one z obowiązku pomocy wujkowi Antoniemu S. w którego domu, przy Rynku Narutowicza, mieszkaliśmy i który bardzo nam pomagał.
Był to piętrowy dom ceglany, z dwoma pomieszczeniami sklepowymi od frontu i sześcioma pomieszczeniami mieszkalnymi, nie całkiem jeszcze wykończony. W jednym z tych pomieszczeń sklepowych, z prawej strony patrząc od ulicy, znajdował się drugi sklep wujka Antoniego S., tej samej branży co pierwszy, istniejący od przed wojny przy ulicy Warszawskiej. Domyślam się, że sklep z ulicy Warszawskiej, albo przynosił zbyt małe dochody, gdyż sąsiadował z GETTEM, albo został na rozkaz Niemców zlikwidowany. Prawdopodobnie w pewnym okresie czynne były oba sklepy. Sklep, podobnie jak ten z ulicy Warszawskiej, był sklepem "wiejskim", co oznaczało, że zaopatrywał rolników, jak wtedy się mówiło chłopów, w niezbędne do produkcji rolniczej produkty i materiały.
Były to: papa, smoła, soda kaustyczna, farby, wapno lub tzw. ton do malowania, nafta, oleje, smary, narzędzia takie jak: widły, kosy, sierpy, gwoździe, podkowy, hacele do podków, żeliwne blaty do kuchen, rury do nich, fajerki, lampy naftowe, szkła do nich i wiele innych. Stary sklep na Warszawskiej prowadził wujek S. natomiast w nowym sprzedawała moja mama. Ja natomiast byłem generalnym dostawcą materiałów do sklepu. Oprócz wujka S. i mamy, w dni tzw. targowe, tj. wtorki i piątki w sklepie pomagałem i ja, a niekiedy i dzieci wujka. Z tym, że pomoc moja była nieraz bardzo dla mnie uciążliwa. Miałem czterokołowy wózek z dyszlem, za który był on przeze mnie ciągniony. Dowoziłem do sklepu nieraz z bardzo daleka np z dzielnicy Częstochowy Kule: papę, lepik, ton, żeliwne blaty piecowe, żeliwne piecyki, zwane "kozami", rury blaszane do tych piecyków, skrzynki z gwoździami, sodę kaustyczną niezbędną do produkcji mydła i wiele innych rzeczy, materiałów, sprzedawanych w sklepie.
Wypada tutaj wspomnieć, że w czasach okupacji i zaraz po niej nabycie mydła, które było bardzo drogie i podłej jakości, było trudne. W związku z tym robiliśmy mydło we własnym zakresie. Normalnie do produkcji pełnowartościowego mydła używa się tłuszczu, którego nie mieliśmy. Dlatego też zamiast tłuszczu np łoju, wykorzystywane były kości rozpuszczone w sodzie kaustycznej, którą posiadaliśmy właśnie dla tych celów w sklepie. Niekiedy kości nie rozpuszczały się całkowicie w sodzie i podczas mycia twarzy powodowały ich resztki bolesne zadrapania.
Obok oficyny był mały ogródek z tzw. komórkami, gdzie przechowywany był węgiel i hodowaliśmy króliki i kozy. Dzięki temu mieliśmy mleko i mięso, na których się wychowałem. Raz do roku musiałem z kozami iść na "randkę", do kozła, nieraz zwanego capem. Zaopatrzeniem w trawę dla królików i niekiedy dla kóz, ja również się zajmowałem. Do moich obowiązków należało także pasanie kóz. Bardzo lubiłem te zwierzęta i one mnie również, gdyż chodziły za mną małe kózki jak pieski. Miałem jednak z nimi dużo pracy, kłopotu i wstydu. Opowiem o tym w odpowiednim momencie.
Nauka na kompletach odbywała się w małych grupkach, w mieszkaniach prywatnych w pełnej konspiracji. W naszym przypadku grupa, czyli "komplet" liczył sześciu chłopców, nazwisk których nie pamiętam. Jeden z nich nazywał się PALENTA. Każda lekcja odbywała się w innym miejscu, często w innej dzielnicy Częstochowy. Pamiętam, że lekcje łaciny mieliśmy w mieszkaniu przy ulicy Św. Barbary, francuskiego - którego uczyła nas p. PIĄTKOWSKA, matka małego dziecka, przy ulicy Dąbrowskiego, nieraz w obecności niemowlaka, geografii w willi na Zawodziu, nad rzeką Wartą. Ostanie miejsce jakie wymieniłem, czyli willa na Zawodziu, było dla mnie szczególnie nie miłe.
Przykre wydarzenia, które mnie tam spotkały, miały związek z czynnością pasania kóz. Czynność ta do momentu, gdy nie uczęszczałem do gimnazjum, była niezbyt uciążliwa i mało krępująca, bowiem bardzo dużo Polaków to czyniło. Zwykle pasanie kóz odbywało się na brzegach rzeki Warty i w jej otoczeniu. Złośliwość losu sprawiła, że na tym terenie znajdowała się również willa, w której odbywały się lekcje geografii. Bywało, że podczas gdy ja pasłem kozy, przechodzili w pobliżu moi koledzy i mogli mnie dostrzec przy tej, jak mi się wydawało bardzo haniebnej czynności. Dlatego też czynność ta stała się od tej pory bardzo dla mnie uciążliwa i wstydliwa.
Lekcje także mieliśmy w budynku przy Al. Wolności naprzeciw cukierni. Podróży z jednego miejsca na drugie, dla zmylenia Niemców, było w ciągu jednego dnia kilka i nie powtarzały się w takiej samej kolejności w następnym tygodniu. Nie było wystarczającej ilości podręczników, dlatego też były one przez nas przepisywane ręcznie. Co było dla mnie katorgą. Zeszyty i podręczniki oczywiście nie były noszone w teczkach, a za paskiem do spodni.
Następna przygoda jaka mnie spotkania podczas tej haniebnej czynności była poważniejsza. Mianowicie jedna z moich małych kózek została napadnięta przez psa, jak to się kiedyś mówiło wilczura, a obecnie owczarka niemieckiego, odbywającego spacer z jego właścicielem. Napad był bardzo poważny, gdyż uszkodzona została krtań napadniętej kózki. Byłem zrozpaczony i zwróciłem się do właściciela psa, o rekompensatę pieniężną za pogryzione zwierzę. Nie chciał mnie słuchać i krzyczał na mnie po niemiecku. Jednak nie wystraszyłem się jego krzyków i ponawiałem swoje żądanie, niosąc zranioną kózkę i idąc za nim. W ten sposób doszliśmy do Zakładu Garbarskiego, znajdującego się za ulicą prowadzącą na Dąbie o nazwie Olsztyńska. Dowiedziałem się od pracowników garbarni, że właścicielem psa jest Niemiec, zarządzający tym zakładem. Odradzali mi dochodzenia rekompensaty pieniężnej, gdyż obawiali się jego reakcji i możliwości zaszkodzenia mi. Co mógł jako Niemiec bez specjalnych zabiegów zrobić. Jednak nie zląkłem się i płacząc dochodziłem swego. W końcu Niemiec zapłacił mi za pogryzioną kózkę. Wróciłem płacząc, niosąc pogryzioną i pokrwawioną kózkę do domu, ale z pieniędzmi.
Niekiedy pasałem kozy pod drugiej stronie rzeki, gdzie mieściła się tzw. rampa kolejowa i skład złomu, z którego po wyzwoleniu, zdobyłem kółka do wózka, którym dowoziłem lemoniadę na sprzedaż, aby zarobić na opony do roweru. Na rampie tej rozładowywano wagony z węglem dla pobliskiej elektrowni, znajdującej się obok naszego domu. Do rozładunku wykorzystywani byli jeńcy rosyjscy pilnowani przez żołnierzy: niemieckich lub sojuszników, z karabinami. Jeńcy ci egzystowali na Górze, jak ja ją nazywałem Mirowskiej, natomiast na mapach góra ta nazywana jest Złotą Górą, z której mieszkając przy ulicy Marysi, kiedyś niefortunnie zjeżdżałem na trójkołowym rowerku. Mieszkali w nie ogrzewanych barakach i byli bardzo źle traktowani w obozie. Prawdopodobnie byli głodzeni i zmuszani do bardzo ciężkiej pracy przy węglu. Do rozładunku węgla przyprowadzani byli w grupie, pod eskortą. Podczas pasania kóz zbliżałem się na tyle, abym mógł dostrzec ich gesty sygnalizujące jedzenie. Domyśliłem się, że są głodni i proszą o jedzenie. Ponieważ strażnicy nie pozwalali zbliżać się do jeńców, kładłem niekiedy swoją porcję chleba na drodze, którą mieli przechodzić i którą skwapliwie, ale niepostrzeżenie podnosili z ziemi. Po kilku takich podarunkach, na drodze zobaczyłem zrobione przez jeńców zabawki z drewna. Były to węże w postaci pomalowanych i naklejonych na pas płótna, kilku wystruganych z drewna klocuszków. Przypominały do złudzenia ruchy węża. Innym razem zostawiali mi pajacyka zmyślnie zawieszonego za pomocą skrzyżowanych nici do dwóch patyczków. Naciskanie patyczków powodowało "fikanie" pajacyka. Bardzo mi było ich żal. Po wyzwoleniu w 1945 roku, zwiedzałem ten obóz i widziałem w jakich strasznych warunkach ci jeńcy żyli. Muszę tutaj zaznaczyć, że podarowanie jeńcom rosyjskim porcji chleba nie było dla nas błahostką, gdyż sami go nie mieliśmy. Często bowiem z powodu jego braku i braku mąki, piekliśmy na brytfannie w piekarniku placek z tartej marchwi. Bardzo go nie lubiłem. Miał smak słodko gorzki i następnego dnia był twardy jak skała.
Oprócz tych zdarzeń, bezpośrednio mnie dotyczących, były inne luźno ze mną związane, które utkwiły w mojej pamięci. Jedne ważne, inne mniej istotne. Do tych ostatnich należały strzelania prowadzone przez żołnierzy niemieckich, z tak zwanych zenitówek, czyli szybkostrzelnych wielko kalibrowych, podwójnie sprzężonych karabinów przeciwlotniczych. Były one remontowane w budynku na ulicy Strażackiej, po jej stronie przeciwnej do tej przy której znajdował się nasz dom i w pobliżu ulicy Olsztyńskiej, w stronę więzienia znajdującego się na brzegu rzeki Warty. Strzelania te były bardzo efektowne, gdyż prowadzone były pociskami świetlnymi, doskonale widocznymi podczas ich lotu. Ponieważ celem strzelania były pionowe ściany na Górze Złotej, powstałe po wybraniu opoki z której w wapiennikach wypalano wapno, pociski leciały dokładnie nad naszym domem. Niekiedy nie dolatywały do celu, a zbaczały na dzielnice Zawodzie. Jednak Niemcy się tym nie przejmowali.
Drugą bardzo dla mnie przykrą rzeczą, było codzienne przechodzenie podczas udawania się na "komplety", obok zabalsamowanego w sposób samoistny, ciałka porzuconego noworodka, prawdopodobnie żydowskiego, leżącego w bocznym, zagrodzonym drutem kolczastym, wejściu do zburzonej bożnicy, lub jak inni mówili synagogi. Bożnica ta znajdowała się na ulicy Mirowskiej w pobliżu rzeki Warty. Ciałko to leżało prawie rok. Żydzi w GETTCIE bali się podejść do granicy oddzielającej Getto od aryjskiej dzielnicy, Polakom natomiast zabronione było poruszanie się po stronie ulicy sąsiadującej z Gettem.
Przykre wydarzenie, związane również z obojętnością Niemców na śmierć nie Niemców, miało miejsce na rogu ulic: Strażackiej i Olsztyńskiej, obok więzienia. Prawdopodobnie organizacja podziemna, jak się wówczas mówiło "JĘDRUSIE", chciała odbić swojego człowieka podczas jego transportu, z lub do więzienia. Akcja się nie udała, dwoje mężczyzn w niej uczestniczących zostało zastrzelonych, na tym właśnie rogu ulic. Prawdopodobnie po nie udanej próbie odbicia więźnia, uciekali oni w stronę rzeki Warty i zostali przez strażników więziennych, znajdujących się na specjalnych wieżyczkach na murze otaczającym więzienie, zastrzeleni. Jeden z tych poległych, w jasnym płaszczu leżał na wznak i trzymał w ręku pistolet. Leżeli tak dwa dni. Ludzie idący ulicami Olsztyńską lub Strażacką, która wtedy była przelotowa, musieli obok nich przechodzić.
Oprócz zdarzeń przykrych, były w moim życiu również chwile przyjemne. Jedno takie przyjemne wydarzenie związane było z wakacjami. Daty nie pamiętam, ale z pewnością było to podczas okupacji niemieckiej. prawdopodobnie ok. 1940 roku. Był to wyjazd dzieci mojego wujka Antoniego S. i mnie na letnisko. Oczywiście, jak zwykle głównym inicjatorem tego wyjazdu był wujek S. i jak zwykle, prawdopodobnie z inicjatywy jego żony, a mojej cioci Gieni S., nie zapomniano o mnie. Nie pierwszy zresztą raz. Za wszystko cioci i wujkowi jestem wdzięczny. Gdy dorosłem starałem się zawsze o tym pamiętać i im się odwdzięczyć.
Ponieważ rodzice pracowali, na letnisko to wyjechaliśmy z naszą babcią Wiktorią G. Wieś do której wyjechaliśmy, leżała w pobliżu linii kolejowej Warszawa - Częstochowa, a dokładniej przystanku kolejowego Teklinów i nazywała się Lgota Mała. Chodziliśmy po lesie, zwiedzaliśmy okolice, zbieraliśmy runo leśne, grzyby, które babcia nam przyrządzała. Uczyła nas również rozpoznawać i zbierać różne zioła, które suszyliśmy. Zapamiętałem jedno z nich, były to leśne bratki, czy też fiołki, barwy seledynowo - żółtej. Nauczyła nas jak rozpoznawać jadalne grzyby. Od tej pory bardzo lubię przebywać w lesie, a w szczególności zbierać grzyby. Pobyt na tym letnisku tak utkwił w mojej pamięci, iż ile razy jadę tą linią kolejową, zawsze interesuje mnie ten przystanek kolejowy. Podczas jednej z wędrówek po lesie, odwiedziliśmy rodzinę mojego ojca, osiadłej we wsi Kruszyna. Przyjęto nas życzliwie, ale bez wylewności.
We wsi Lgota Mała znajdował się, jeszcze zamieszkały przez właścicieli, typowy dworek szlachecki. Był to długi budynek parterowy, pośrodku którego znajdowała się weranda, ganek i główne do niego wejście. Posiadał dwu spadzisty dach z gontów. Pewnego razu zostaliśmy zaproszeni przez właścicieli dworku na przedstawienie przez nich organizowane. W przedstawieniu tym występowali także mieszkańcy dworku Za scenę służył opisany wcześniej ganek. Nie pamiętam dokładnie treści tego przedstawienia, ale pamiętam, że miało ono również wątki patriotyczne. Byłem zafascynowany odwagą i patriotyzmem tych ludzi. Na tej podstawie mogę wnioskować, że wyjazd nasz odbył się podczas okupacji niemieckiej. Fragment ten dotyczy oczywiście okresu wcześniejszego od opisywanego. Przytaczam go, gdyż zachowanie kolejności zdarzeń tylko na podstawie ułomnej pamięci jest trudne. Bardzo często jeden fakt przypominał mi inny.
Naukę w Gimnazjum, którego pełna nazwa brzmiała: Prywatne Żeńskie Gimnazjum "Nauka i Praca" w Częstochowie, kontynuowałem do czerwca 1945 roku. W tym czasie ukończyłem pierwszą i drugą klasę gimnazjum, "nadganiając" w ten sposób braki w moim wykształceniu, przynajmniej formalnie. Szkoła ta istniała jeszcze w 1946 roku, ponieważ znajdowała się w wykazie szkół podanym w "Przewodniku po Jasnej Górze, Częstochowie i Okolicy", wydanym w tym właśnie roku, pod nazwą Prywatne Gimnazjum i Liceum Żeńskie "Nauka i Praca" z siedzibą przy ulicy Jasnogórskiej 30. W tym czasie zbliżał się koniec wojny, o czym przekonały nas poczynania Niemców w stosunku do Żydów zgrupowanych w GETTCIE. Jak dowiedziałem się ze strony Internetowej poświęconej Gettu w Częstochowie, zostało ono w postaci „dużego getta” utworzone 1941.04.09 na mocy rozporządzenia wydanego dwa dni wcześniej przez stadthauptmanna Richarda Wendlera, którego obszar ograniczały: od północy ulice Kawia, Kiedrzyńska i Jaskrowska, od południa ulice Fabryczna (obecnie Mielczarskiego), Narutowicza (obecnie Krakowska) i Strażacka, od wschodu rzeka Warta, a od zachodu tory kolejowe linii Warszawskiej. Obejmowało więc wschodni obszar centrum miasta w dużej części pokrywający się z terytorium przedwojennej dzielnicy żydowskiej, w której znajdował się wspomniany pierwszy sklep wujka Antoniego S. Dnia 1942.09.22 (dzień po święcie żydów Jom Kippur) nastąpił pierwszy etap jego likwidacji, zakończony w nocy z 7 na 8 października. Akcję prowadzili Niemcy wraz z Ukraińcami i Łotyszami. Miejscem koncentracji i selekcji stał się Plac Daszyńskiego. W wyniku działań hitlerowców, do obozu zagłady w Treblince trafiło 40 tys. osób, na miejscu rozstrzelano 2 tys. (pochowano ich w dołach mogilnych przy ul. Kawiej). W okresie likwidacji getta odnotowano wiele udanych ucieczek. Pozostałych przy życiu Żydów (ok. 5–6 tys.) osadzono w „małym getcie” ograniczonym: od północy ul. Jaskrowską, od południa ul. Mostową, (dokładniej ul. Ptasią, graniczącą z ul. Mirowską, znajdującą się już po części aryjskiej), od zachodu chodnikiem ul. Senatorskiej, a od wschodu ul. Nadrzeczną. Jak widać znajdowało się ono w pobliżu mojego miejsca zamieszkania. Do końca czerwca 1943 roku, Niemcy ostatecznie zlikwidowali „małe getto”.
Piszę o tym, gdyż w skutek mojej i moich kolegów nierozwagi, dzień po jego likwidacji udaliśmy się na jego teren. Chodziliśmy tam już wcześniej, gdyż prawie wszystkie domy graniczące z ulicą Mirowską, były już nie zamieszkałe, puste. Także ja ciągnąc swój wózek z zaopatrzeniem do sklepu wujka Antoniego S., dla skrócenia sobie drogi podążałem ulicą Kozią, często pokazywaną na fotografiach przedstawiających „małe getto”. Było to niebezpieczne, ale możliwe. Celem naszych wypraw były żydowskie insygnia religijne. Miały one niecodzienną postać. Najwięcej było plastikowych pojemniczków w postaci małych piórniczków, z zasuwanym wieczkiem, wewnątrz których, na białych skórzanych paseczkach, znajdowały się teksty napisane alfabetem hebrajskim. Pojemniczki te były mocowane w górnej części framugi drzwi wejściowych. Rzadko znajdowaliśmy oprzyrządowanie modlitewne, w postaci skórzanych pasów i śmiesznego pudełeczka, w kształcie prostopadłościanu. Nie było tam, oprócz wymienionych rzeczy, „cennych” tylko dla dzieci, nic wartościowego.
Jednak ostatnią tam naszą „wizytę” zapamiętam na całe życie. Był to dzień bardzo słoneczny i było bardzo ciepło. Zaraz po wejściu na podwórko pierwszej parterowej posesji zobaczyliśmy wśród rozmaitych śmieci, sprzętów, potwornie spuchnięte ciało kobiety, przekłute bagnetem, a obok ciałka dwojga dzieci. Nad nimi krążyły roje much. Głównymi wykonawcami tych potworności byli sojusznicy Niemców, Ukraińcy i Łotysze. Nie widziałem tam natomiast, żołnierzy o wschodnich rysach, których nazywaliśmy „Kałmukami”.
Częstochowa została wyzwolona w zimie 1945 roku przez wojska rosyjskie, a dokładniej radzieckie. Rozróżnienie takie stało się dla Polaków oczywiste dopiero znacznie później. W omawianym czasie przeciętny Polak na żołnierza Armii Czerwonej, armii ZSRR, mówił nie inaczej jak „Ruski”. Podobnie nie rozróżniało się zabarwień politycznych różnych organizacji walczących podczas okupacji z Niemcami. Wszystkich nazywało się „Jędrusiami”. Dlatego też denerwują mnie podziały tych organizacji na „dobre” i „złe” i ludzi w nich działających na patriotów i zdrajców. Jest to z gruntu nie uczciwe. Dalsze moje dzieje opisywał będę w następnej części moich wspomnień.

Autor Ireneusz Dobiech Dodano: 2007-10-28 22:01

Sciśle rzecz biorąc wspomnienia przesłałem prof. A. Cieślakowi, które był łaskaw zamieścić je na stronie Absolwenci.
Dodaj własny komentarz







Przepisz kod z obrazka:



Copyright© 2007 absolwent.traugutt.net