Druga wojna światowa zastała mnie jako 10-letniego chłopca. W czasie okupacji kończyłem 7 - klasową szkołę powszechną i zaraz po otrzymaniu świadectwa mama moja dowiedziała się, że szkoła żeńska „Nauka i Praca” prowadzi kursy gimnazjalne na tajnych kompletach. W tych czasach wojennych nie zwracano uwagi, czy to jest szkoła żeńska, czy męska - wszystkie były koedukacyjne. Gdy byłem już w połowie IV klasy gimnazjalnej, przyszło ze wschodu tzw. „wyzwolenie” 16 stycznia, a więc ciało pedagogiczne zadecydowało, że doprowadzi wszystkich chłopców do końca roku szkolnego, a potem wrócą do tradycyjnej szkoły tylko dla dziewczynek. Ponieważ ja kończyłem IV gimnazjalną, po zdaniu egzaminów otrzymałem tzw. małą maturę i wraz z dosyć pokaźną grupą „małych maturzystów” odesłano nas do męskiego liceum im. Henryka Sienkiewicza. Nie zagrzałem tam jednak długo miejsca, gdyż to było liceum matematyczno - fizyczne, a ja byłem raczej nastawiony na biologię i po miesiącu wróciłem do „Nauki i Pracy” już nie po skierowanie, ale raczej po poradę, którą z dwóch możliwych do wyboru szkół wybrać:
pierwszy wybór - Państwowa Szkoła im. Romualda Traugutta z wydziałami humanistycznym i przyrodniczym,
drugi wybór - Prywatna Szkoła tzw. „Społeczna”.
Był to dla mnie straszny niewypał, gdyż odesłano mnie do prywatnej szkoły (drugi wybór). Dla mnie była tam dwuletnia gehenna - zniechęcony byłem w ogóle do nauki, a poza tym grono profesorskie nic w tym kierunku nie działało, żeby ucznia, który wyszedł z okupacyjnego nauczania, dostosować do normalnego życia - liczył się tylko pieniądz. Dopiero po 2 latach zostałem przyjęty do Państwowej Szkoły im. Romualda Traugutta na drugi rok do liceum na wydział humanistyczny (dzisiaj wiem, że właściwym kierunkiem powinien być wydział biologii). Najpoważniejszym ewenementem w tej szkole była moja przygoda z języka polskiego, którego wykładowcą był prof. MIKOŁAJTIS. Początek roku szkolnego, pierwsza klasówka, temat z literatury polskiej. Zależało mi na tym bardzo, żeby zrobić dobre wrażenie, więc przygotowałem się bardzo dokładnie, siedząc codziennie w bibliotece miejskiej przeglądałem wszystkie możliwe źródła, wypisałem dwie kartki wiadomości i wszystko w głowie miałem zaplanowane i poukładane. Przyszedł dzień klasówki, w ciągu 30 minut była gotowa, zacząłem czytać od początku, dojechałem do połowy, wyciągnąłem kartki sprawdziłem – wszystko w porządku – schowałem kartki na koniec zeszytu i czytam dalej swoje wypracowanie. Perfekt, wszystko w porządku. Zamknąłem zeszyt, odniosłem go do katedry i zadowolony oraz pełen nadziei na dobrą, albo nawet bardzo dobrą ocenę. Po powrocie do domu szukam kartek, żeby jeszcze raz sprawdzić i „gorący pot” oblał całe moje ciało. Kartki zostały w zeszycie!!!. Cały tydzień chodziłem jak z krzyża zdjęty. Pierwsza klasówka, nowy profesor i taka wsypa. Dobijało mnie jeszcze bardziej to, że byłem zakompleksiony po „Społeczniaku”, żyć mi się nie chciało. Nadszedł wreszcie dzień oddawania zeszytów z ocenami, podszedłem do katedry, prof. MIKOŁAJTIS wręcza mój zeszyt – nasze oczy się spotkały. Jednak tylko na tym się skończyło Wracam do ławki, otwieram zeszyt i „niestety załącznik przekreśla ocenę”. I nie było po tym incydencie żadnych wyzwisk, uszczypliwych uwag, drwiących uśmieszków, filozoficznych porównań, jak w poprzedniej szkole prywatnej – całe moje życie po tej wpadce potoczyło się normalnym torem, przyszły nowe klasówki, były dobre oceny i za to kulturalne postąpienie ze mną prof. MIKOŁAJTISA uwielbiałem, szanowałem, z zapałem studiowałem wszystko cokolwiek wymagał ode mnie i do dzisiaj wspominam jego szlachetność, kulturę i zrównoważenie. Dzisiaj jestem dziadkiem 78 letnim lekarzem – dentystą na emeryturze, mieszkającym w USA, ale ciągle mile wspominam prof. MIKOŁAJTISA, jego wyrozumiałość, a cała przygoda z kartkami przywraca mi uśmiech na twarzy. A dla mego polonisty przesyłam tylko modlitwę.