|

Prof. Bronisław Łaba- łacinnik- należał do ludzi „strasznych”. Wszyscy uczniowie panicznie się go bali. Na wspomnienie jego nazwiska niektórych przechodził dreszcz. Istotnie prof. Łaba ze swym nieodstępnym, grubym notesem sprawiał, że gdy wchodził do klasy, niejeden z uczniów dostawał „gęsiej skórki”.
Do szkoły przychodził bardzo punktualnie, wraz z uderzeniem dzwonka zjawiał się w drzwiach klasy i od razu rozpoczynał „łowy”. W ciągu dwudziestu, czasem trzydziestu minut błyskawicznym sposobem potrafił spytać wszystkich uczniów danej klasy i wystawić im noty, najczęściej niedostateczne, a po skończeniu tej operacji zaczynał objaśniać nową lekcję. Nie znaczyło to, że już nikomu dwójki nie postawi, właśnie wtedy jedni mieli okazję otrzymać notę lepszą, jeśli pilnie uważali i aktywnie uczestniczyli w lekcji, a inni za nieuwagę lub zapomnienie łapali „lufę”. Ktoś pomylił się w consetsutio temporum, inny niewłaściwie podał formę czasownika, inny nie umiał zastosować w zdaniu ablativus absolutus i już „jechał” do pękatego notesu profesora Łaby. „Blady strach” znikał dopiero wtedy, gdy profesor Łaba wychodził z klasy. Człowieka tego nie dało się nigdy i niczym zagadać, choć uczniowie nieraz rozpaczliwie łapali się tego sposobu. Jedyny raz udało się to „głowaczowi ” M. Flakowi, uczniowie klasy VI-ej- a który w czasie ustalania listy książek łacińskich, przeznaczonych do Osiedla Szkolnego w Olsztynie, zapytał prof. Łabę, jaką wartość ma książka: „Ars amandi”, bardzo przez profesora polecona do czytania. Profesor w iście naukowy sposób odpowiedział, że jest ona najlepsza ilustracją obyczajowego i erotycznego życia starożytnych Rzymian, których my powinniśmy bezwzględnie naśladować.
Był to pedant w każdym calu. I było coś w tym z dziwactwa. Profesor nigdy nie wchodził do pokoju nauczycielskiego. W czasie przerw spacerował ostentacyjnie po korytarzu w jednym jego końcu, podczas gdy w przeciwnym odcinku „defilował drugi łacinnik” prof. Łączyński. Stąd zrodziły się u uczniów anegdoty na temat, klasycznych anabaz „Lopka i Hipka”.
Dziennik klasowy przynosił zawsze profesorowi Łabie dyżurny klasowy i on też go odnosił do pokoju nauczycielskiego. Ta „okropna piła belferska”, tak bezwzględna- zdawało by się- i bezduszna, miała przecież swoje umiłowania, wielkie humanistyczne umiłowanie, mianowicie świat antyczny, który pochłaniał profesora Łabę bez reszty. On nie wyobrażał sobie takiej sytuacji, aby ktoś mógł w ten jego świat „wchodzić z butami” i zakłócać te atmosferę, która urzekła go na zawsze.
Kiedy wiosną 1935 roku zachorował nie na żarty(od kilku lat był chory na gruźlicę), nie mógł ścierpieć tego, że z polecenia dyrektora Zbierskiego kol. ST. Popiński (odbywający praktykę nauczycielska w zakresie historii) przyjął po profesorze Łabie naukę języka łacińskiego w dwóch klasach VI, a ja miałem uczyć w dwóch klasach V. Ogarnęło profesora Łabę coś w rodzaju przerażenia, że nasza praca z uczniami będzie coś w rodzaju profanacji tych świętości, które on wprost bałwochwalczo, uwielbiał. Z gorączką 39 stopni przyszedł do szkoły i dwóch dniach pracy położył się na nowo, ale tym razem już na dobre. W niespełna tydzień odprowadziliśmy jego doczesne szczątki na Kule.
Pomimo wielu dziwactw był to człowiek, którego głęboko współczułem. Przeżywał jakąś wewnętrzną tragedie, głęboko ukrywaną przed ludźmi. Z nikim z grona nauczycielskiego nie utrzymywał bliższych stosunków. Był raczej ponury, nieprzystępny, nieskory do wynurzeń. Nie wiem dlaczego, ale może 3 razy zagadał mnie o coś, a gdy mu grzecznie i po ludzku odpowiedziałem, nabrał do mnie zaufania i próbował uczonych dysput, które naturalnie obracały się wokół ulubionej Hellady i starożytnego Rzymu. W prawdzie narzekano na jego metody nauczania, ale stwierdzić należy bezstronnie, że kto wyszedł spod jego ręki to znał łacinę prefekt.
|
|