|

Upłynęło już półtora roku od śmierci Leszka Wieluńskiego, który odszedł w samotności latem 2006 roku. Trudno mówić, ze ta smutna wiadomość była czymś nieoczekiwanym, bo ten niezwyczajny, kipiący energią człowiek był od dzieciństwa chory na wciąż nieuleczalną cukrzycę. Wiele okoliczności zawodowych i towarzyskich musiało być na chwilę przerwanych, gdy trzeba było znów sięgnąć po fiolkę z życiodajnym hormonem.
Poznałem Leszka na jesieni 82. roku, gdy przeminął już najczarniejszy okres stanu wojennego. Łatwo nie było, bo władze WSP reagowały alergicznie na każdą niezależną opinię czy domniemaną niesubordynację. Uznaliśmy, ze okoliczności zewnętrzne nie mogą wpływać na naszą główną powinność – kształcenie studentów i polepszanie organizacji warsztatu pracy. Szkoła absorbowała czas w stopniu dzisiaj nieznanym, dlatego w opinii nieżyjącego prorektora zostaliśmy obdarzenie wątpliwym komplementem „partyjnych aktywistów bez legitymacji”.
Wieluński stworzył w swoim Zakładzie Rzeźby unikalną pracownię medalierstwa, adaptując coraz to nowe pomieszczenia w ponurym budynku przy Dąbrowskiego, odziedziczonym po podstawówce. Wszyscy, którzy pamiętają tamte czasy wiedzą, że trzeba było wiecznie pokonywać rozliczne absurdy i braki zaopatrzeniowe. Mimo tego w pamięci wielu studentów i wykładowców zachował się nostalgiczny obraz dobrej wspólnoty, której patronował Szef – profesor Tadeusz Wencel, przybywający co tydzień z Opola.
Leszek dochodził żmudną pracą, popartą talentem, do własnego stylu miniaturowej rzeźby. W poszukiwaniach utwierdzała go sławna Zofia Demkowska z warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych, gdzie przetarł szlak awansu naukowego dla absolwentów naszego wydziału artystycznego. W połowie lat 80. zrobiliśmy razem kurs prawa jazdy i zaczęliśmy jeździć samochodami, jeśli tak można nazwać hałaśliwe „maluchy”. Piszę o tym, bo własny transport ułatwiał zwiedzanie Jury, tak przez niego ukochanej. Krajobraz naszego pięknego zakątka kraju był częstym motywem plakiet i medali odlewanych przez Leszka. Jego działanie przenikał trudny do zdefiniowania harcersko- turystyczny duch, któremu poddawało się otoczenie. Robiliśmy wszystko jakby ze śpiewem na ustach i w głębokim przeświadczenie, ze nauczyciel ma do spełnienia ważne zadania społeczne, a jednocześnie ma być przyjacielem studentów.
Wszystko kiedyś się kończy, dlatego ze smutkiem obserwowałem stopniowe rozsypywanie się Zakładu Rzeźby – dzieła Leszka, którego podjął się po nieoczekiwanym odejściu Zdzisława Cierniaka. Od kilku lat tracił siły, których już nie stało na twórczą aktywność czy zdobycie kolejnego stopnia naukowego. Wiosną i latem zeszłego roku jakby żegnał się ze wszystkimi, jeżdżąc do dziesiątków znajomych i przyjaciół swym nowym pięknym autem. Kolejnej takiej podróży już nie ukończył, udając się być może gdzieś na Jurę.
|
|