absolwent.traugutt.net - Portal absolwentów gimnazjum i liceum im. R. Traugutta
Witamy, dzisiaj jest sobota, 25. marca 2023.

Traugutt w moim życiu, dodał: Bankiewicz Robert

W szkole tej znalazłem się nie przypadkowo.
Zdobył tam przed wojną maturę mój stryj Czesław, a brat mój Jerzy zdążył ukończyć w 1939 roku pierwszą klasę. Mieszkaliśmy też w jednym domu – naprzeciw Katedry – z rodziną państwa Zbierskich. Dominik Zbierski, senator II RP, był dyrektorem „Traugutta”, ojcem Andrzeja, mojego starszego kolegi, ucznia tejże szkoły.
Rodzina Zbierskich stanowi uniwersalny przykład postaw i zachowań. Dyrektor Dominik Zbierski , Legionista, działacz w kierownictwie Polski Podziemnej, oddał swe życie zamordowany w 1940 przez Gestapo koło Olsztyna – w tych częstochowskich Palmirach. Jego żona Maria, przedwojenna działaczka harcerska, wychowała syna na dziedzica tradycji rodziny Zbierskich. Prof. dr hab. Andrzej Zbierski, działacz Szarych Szeregów, organizator ZHP, harcmistrz – to światowego formatu archeolog-historyk, wielce zasłużony w badaniach kultury materialnej polskiej marynistyki i wybrzeża, wieloletni dyrektor Centralnego Muzeum Morskiego.
Ukończenie „Traugutta” – stanowiło dla mnie imperatyw.

W okresie okupacji uczyłem się na kompletach gimnazjalnych aż do trzeciej klasy włącznie, a lekcje prowadzili w naszym mieszkaniu przy ul. Katedralnej, głównie nauczyciele z „Sienkiewicza”: m.in. pp. Hajewska, Sabok, Karwan, Wójcicki, Steczko, Stoszek.
W 1945, po wyzwoleniu Częstochowy, zacząłem więc naukę w „Sienkiewiczu” – gdzie zresztą za Caratu uczył się mój ojciec, oficer WP, późniejsza ofiara Katynia – lecz do czwartej gimnazjalnej przeniosłem się już do „rodzinnego Traugutta”, gdzie w 1949 uzyskałem w klasie mat.-fizycznej świadectwo dojrzałości. Opiekunem tej klasy był Piotr Marszałek, któremu zawdzięczam dojście w pewnej chwili do przekonania, że Fizyka jest „Matka Wszechnauk”. Ona to bowiem – z użyciem narzędzi matematycznych – ustawicznie objaśnia nam otaczający świat.
Oraz także wszechświat, z pomocą kosmologii i kosmogonii.
Fizyka jest podstawą chemii – a z nią i biologii – w sumie więc: medycyny. Fizyce i fizykom zawdzięcza wiek XX i XXI dosłownie wszystko. Piotr Marszałek natchnął podziwem i szacunkiem dla Fizyki, której był dla mnie orędownikiem i kapłanem. Wykraczał w swych lekcjach daleko poza program. Były to lata 40. i wiele wojennych i powojennych rewelacji technicznych było dla nas frapującą zagadką !
Było to tuż po rozbiciu atomu, którego nazwa straciła sens /greckie: atomos = niepodzielny/. Napęd rakietowy i silniki odrzutowe przywoływały nam wizjonerstwo Juliusza Verne… Piotr Marszałek odpowiadał nam na wiele trudnych pytań i wyjaśniał różne kwestie tak, jak było wtedy możliwe. Wprowadził też w klasie zwyczaj wygłaszania przez nas referatów fizycznych. Pamiętam moje zadanie przybliżenia klasie podstaw działania radaru.
Myślę, że tamte spotkania z Fizyką ukierunkowały mnie zawodowo.

Natomiast dobrze pamiętnym kapłanem – sensu stricte – był nasz drogi – prefekt, ks. Józef Chwistecki, i nie tylko dlatego, że „dobrze” ochrzcił naszego Krzysztofa, również „trauguciaka”, o którym potem jeszcze trochę będzie. Nasz prefekt niewątpliwie był księdzem wierzącym, i dawał wtedy wciąż tego dowody. Nawet, gdy paru naszych kolegów klasowych wstrzymywało się od modlitwy na początku zajęć i opuszczało klasę na czas lekcji religii.
Porobili oni za to swego rodzaju kariery w PRL-u.
Spotkałem naszego prefekta na ulicy będąc w Częstochowie w 1989 roku. Byłem już wtedy prawie 60 latkiem, dość „obytym i obitym” w życiu i w świecie. Poznał mnie bez trudu i ze swym ciepłym uśmiechem spytał mnie jak zwykle, dlaczego nie byłem w niedziele w kościele… Odpowiedziałem – zgodnie z prawdą – że nawet byłem, ale ksiądz był czarny, a kazanie po suahili. I tak po krótkiej opowieści o 40 latach wzajemnego niewidzenia, pocałowałem go na pożegnanie w rękę na środku chodnika, i w samo południe. Pierwszy i ostatni raz…

Kilka dalszych postaci w „Traugutcie” uznaję nie tylko za swych nauczycieli, ale i za wychowawców. Czyli za ludzi mających dar i misję pozytywnego kształtowania osobowości powierzonej i młodzieży. W dzisiejszym XXI wieku – w który zaplątałem się już przypadkowo – brzmi powyższe zdanie niemal kuriozalnie. Tu jeśli nauczyciel nie bywa obijany dosłownie, to na pewno w przenośni, a brak autorytetu jest powszechny. Główna przyczyna tego zjawiska, to – niezbędna zresztą – zwielokrotniona dostępność oświaty, niosąca obniżenie poziomu kształcenia na każdym stopniu – łącznie z wyższym, w wykonaniu licznych prywatnych „uczelni” oferujących dyplom za czesne. Na szczęście pozostają i powstają wspaniałe wyspy na oceanie bylejakości: renomowane gimnazja i licea grupujące kadrę i uczniów znajdujących swe obowiązki i cele. Stąd laury, zdobywane przez świadomą wyzwań życia młodzież w kraju i za granicą. Oraz potem na studiach. Oczywiście, my za naszych czasów nie byliśmy aniołami, a nasi nauczyciele bywali wyśmiewani przez nas z różnych względów. Lecz nie były to powody merytoryczne, a najczęściej i co najwyżej, związane z ich powierzchownością, nawykami, dziwactwami.
To był normalny stosunek młodości do starości. Bez zdziczenia opartego o powszechny upadek zasad znanych nam jako „przedwojenne”. Bo cóż było złego w wyśmiewaniu pana Gollenhofera, zwanego „frankiem” , z powodu jego dziewiętnastowiecznej aparycji i bawiącego całe klasy wierszoklectwa, gdy uroczyście ogłaszał po zadaniu pytania „słuchajcie ludkowie co nam Korzec /lub Kopera/ powie”!
A po odpowiedzi ucznia kwitował: „który lepszy trudno orzec – czy Kopera, czy też Korzec”!
Ale jego lekcje historii były perfekcyjne, przekonujące nas, że Historia jest nauczycielką ludzkości. Lekcje te niosły szerokie tło wydarzeń, ich przyczyn i skutków. To nie było suche kompendium faktów, nazwisk i dat. Były w nich też cenne dygresje na temat kultury omawianej epoki, prądów umysłowych, nauki, malarstwa, muzyki.
Tak zawsze uczono w elitarnych szkołach Anglii, Francji i Szwajcarii. Taka kompleksowa edukacja inteligentów zdarza się i w Polsce.

Nasz dyrektor, Jan Smolarkiewicz, był świetnym matematykiem i nauczycielem, typowym dla carskich czasów. Dowodem jego autorytetu było prowadzenie komisji weryfikującej wyniki tajnego nauczania w czasie okupacji. Trzymał szkołę żelazną ręką i nie przepuszczał nam omijania regulaminów, w tym noszenia tarcz i czapek. Jedyne niepowodzenie napotkał w walce z palaczami z wyższych klas.
Miał świetną pamięć i znał nas po imieniu, ale ja myliłem mu się często ze stryjem Czesławem /matura w 1935/ i kiedyś złapał mnie za ucho mówiąc: a gdzie żeś się tak Czesiu opalił? Było to we wrześniu, więc powiedziałem naiwnie: nad morzem, panie dyrektorze!
Ale papierosami, papierosami – zawołał, zwalniając jednak moje ucho. Nasza palarnia była – rzecz prosta – w toalecie, gdzie licealiści ćwiczyli mimikę dorosłości, a uznaniem cieszyli się palacze umiejący jednym Prztyknięciem przykleić do sufity mocno poślinionego „peta”.

Wspomnieć też musze profesora Soudrowskiego, polonistę, z którym nie miałem wprawdzie lekcji, ale byłem na jednej, lecz niezapomnianej wycieczce do Zawoji i w pasmo babiogórskie.
Była to plenerowa lekcja polskości, krajoznawstwa, przyrodoznawstwa i etnografii, z poezją i literaturą w tle. Strofy Tetmajera i Kasprowicza współbrzmiały z teatralnym jakby pejzażem – ale bez kiczu… Znałem też i czułem jego osobistą tragedię, jaką było utopienie się syna w Bugu przy nocnej przeprawie w 1940, podczas ucieczki do centrum kraju z terenów zajętych przez Sowietów. Będąc również w tym czasie na Wołyniu z matką i bratem, i wiedząc o tej tragedii, wybraliśmy inną drogę powrotu do Częstochowy z wojennej tułaczki.

Niezwykłą osobowością był nauczyciel niemieckiego, Teodor Kusznik, zwany pieszczotliwie „Teochem”. Wchodził naburmuszony do klasy i waląc dziennikiem w katedrę wołał: siadać, ja nie jestem sędzią ani księdzem!!! Ale był za to prawdziwym (to pojęcie bywa dziś nadużywane) człowiekiem renesansu, wielkim poliglotą i wspaniałym gawędziarzem. Jego talent dydaktyczny pozostaje u wielu z nas znajomość języka Goethego i Schillera – których wiersze w oryginale pamiętam do dziś – a wdrożony sposób uczenia się języka obcego oceniłem podczas wieloletniej pracy za granicą. „Teoch” korelował w swych lekcjach języki indo-europejskie z łaciną, którą władał swobodnie, tak jak starogreckim i perskim. Uczył nas niuansów akcentowych na przykładzie łaciny – „macierzy”, jak mówił, wszystkich dziś języków europejskich, nie tylko romańskich. Do dziś pamiętam obowiązkową wprawkę akcentową: una dies Fabios ad bellum miserat omnes, ad bellum missos perdidit una dies…
Wiele pojąłem, wysłany kiedyś ze szkoły z listem do chorego „Teosia”, gdzies na ulicę św. Barbary. Jego mieszkanie było jedną wręcz biblioteką, a zachęcony moim podziwem, dał mni do ręki manuskrypty pisane sanskrytem, iluminowane inkunabuły z XIII w. i kopie tabliczek syberyjskich! Dziś każdy zainteresowany ma to w Internecie, ale zapewniam, że to nie to samo…

Innego formatu nauczycielem był uczący nas śpiewu Leon Jelonek. Nie miał za sobą studiów muzycznych, był jednak dobrym skrzypkiem, zatrudnionym potem w miejscowej Orkiestrze Symfonicznej. Wspominam zaś jego niewątpliwe zasługi w uchyleniu uczniom wrót skarbca muzyki tzw. poważnej. Nawiasem mówiąc, każdą dobrą muzykę uważamy za poważną, bo czyżby kantata J.S.Bacha w wykonaniu „niepoważnego” zespołu The Modern Jazz Quartett – stawała się muzyką niepoważną? Czy wiolonczelista Yo-Yo-Ma, pianista Fridrich Gulda, lub skrzypek Yehudi Manuchin to artyści od muzyki niepoważnej, gdy jednego dnia grają w Filharmonii Nowojorskiej – a drugiego w klubach Greenwich Village?
Leon Jelonek przeprowadzał nas do Sali dawnego kina „Świt” na rogu Dąbrowskiego i Jasnogórskiej, gdzie rozwijał skrzydła zalążek Filharmonii Częstochowskiej, ugruntowanej potem przez męża opatrznościowego dla naszego miasta, Krzysztofa Missonę.
Ale na razie Jelonek wprowadzał nas w arkana konstrukcji utworów symfonicznych, tłumacząc jak wyeksponowany temat muzyczny podlega kolejnym przetworzeniom, wariacjom, kulminacjom i fanałowi. Co to jest kontrapunkt, i jak suita zamieniła się w symfonię. Jaka jest rola grup instrumentów i że dyrygent to nie spocony pan we fraku co macha rękami w rytm orkiestry, lecz ciężko pracujący na próbach muzyk lepszy od tych przed nim, i próbujący wycisnąć z nich swą wizję interpretacji utworu. Nie wszyscy z nas, na szczęście, traktowali te koncerty szkolne jako dopust boży. I chyba tego nie żałują.
Ja byłem bardzo im chętny, gdyż „opusy i bemole” nie były mi straszne. Ojciec mój grywał na skrzypcach, a w domu była całkiem poważna kolekcja czarnych płyt „Odeon” i „His Masters Voice”.
Moje zainteresowania muzyczne musiały oczywiście obejmować tez jazz, co było wtedy – jak to dziś mówią młodzi – cool…
Zmontowaliśmy więc z Andrzejem Stoszkiem, Jurkiem Kręblewskim, oraz /nieżyjącymi już/ Ryśkiem Popko i Grześkiem Danielakiem – zespół o nazwie „Alexander Ragtime Band” i pod egidą polskiej YMCA grywaliśmy modne standardy ściągane przez Grześka wprost z radia Luksemburg. Ale YMCA jako propagacja coca-coli, bikiniarstwa i stonki ziemniacznej została wkrótce skazana na niebyt. Przenieśliśmy się więc oportunistycznie pod skrzydła ZMP, grając na akademiach „ku czci” coś o „babuszce i rybce”, ale potem jako hey-baboo-ree-bop… Ten flirt z Polihymnią przeszedł z czasem w miłość, konsumowaną we Wrocławiu grą w studenckim combo i słuchaniu koncertów Studio Polskiego Radia na Krzykach i w Auli Leopoldina – pod egidą panującej nam nam rodziny Wiłkomirskich. A po wielu latach były to sale koncertowe Pragi, Salzburga, Wiednia, Budapesztu, Rzymu, Drezna, Lipska, Osaki, Bostonu, Nowego Jorku, San Francisco, i plenery Waszyngtonu. A zaczęło się od ojcowskich skrzypiec, płyt – i wizji pana Jelonka. Podobnie pierwsza młodzieńcza miłość do gór, rozpoczęta w Beskidach – szczytowała potem na Elbrusie i Kilimanjaro.

Polemistą naszym był Józek Mikołajtis, postać przebogata w wiedzę literacką, wszechstronny erudyta

Autor Dodano: 2009-05-11 23:26

Teodor Kusznir - .............
Jan Czekajewski Dodano: 2010-07-27 23:04

Ze wzruszeniem przeczytalem wspomnienia Roberta Bankiewicza. Kilka lat pozniej czesc z jego Profesorow uczyla rowniez i mnie. Nie o wszystkich pozniejszych profesorach mam dobre wspomnnienia. Moje czasy w Traugucie opisalem w ostatnio wydanej drukiem swojej ksiazce :"Do sukcesu pod wiatr"
(www.czekajewski.com)
Z opisu i zachwytu nad fizyka wynika ze mamy podobne zainteresowania naukowe i miejsce ostatniej rezydencji. Byc moze Robert mieszka tak jak ja w USA?
Dodaj własny komentarz







Przepisz kod z obrazka:



Copyright© 2007 absolwent.traugutt.net