|

Dawno, dawno temu do naszego szczepu przybył nowy Wódz. Mieszkaliśmy wtedy jeszcze z naszymi rodzicami w wigwamach rozsianych wokół góry zwanej przez naszych przodków -Jasną-.
Jako młode wilczki żądne wiedzy, spotykaliśmy się prawie każdego dnia, zaraz po wschodzie słońca, by pobierać nauki od naszych Mędrców.
Uczyliśmy się wszystkiego, co może przydać się w późniejszym życiu. Na czele Mędrców stał Mędrzec nad Mędrcami. Wszyscy Go bardzo szanowali i lubili. To właśnie dzięki Niemu nasz Wódz dotarł do naszego szczepu.
Wódz też nas nauczał. Uczył nas języka innego plemienia, które mieszka tam, gdzie wschodzi słońce. To przecież ważne, by rozumieć, co do Ciebie mówią inni.
Szybko jednak zorientowaliśmy się, że to nie tylko języka obcych będzie nas uczył, ale również, a może przede wszystkim, tego, co w życiu ważne i wartościowe.
Gdy słońce świeciło już zbyt mocno, a Mędrcy byli zmęczeni pracą z nami, Wódz zabierał nas na poznawanie wielkiego świata. Z Jego pomocą przygotowywaliśmy każdy nasz wyjazd. Wigwamy miały swoje nazwy od imion tych z nas, którzy pracowali najwięcej. Niektóre wigwamy musieliśmy sami reperować, a nawet szyć w całości, bo spalona słońcem południa tkanina, często nie wytrzymywała naporu deszczu i wichury.
Nieraz zdarzało się, że, mimo dobrego przygotowania terenu pod obozowisko, wysuszona ziemia nie potrafiła wchłonąć całej masy wody, jaka spadała na nas z nieba. Wszystko było mokre, nawet żywność. Ale to tylko umacniało nasze charaktery.
I gdy po trudnym dniu nadchodził ciepły wieczór, a nasz dobytek bezpiecznie suszył się na linach rozpiętych między drzewami, przychodził ulubiony moment, gdy Wódz siadał wśród nas i zaczynało się wieczorne filozofowanie-. Słuchaliśmy jak zaczarowani. Każdy mógł znaleźć w tych bajaniach coś dla siebie, coś co mógł zaadoptować w swoim życiu, chociaż wtedy jeszcze nie bardzo wiedzieliśmy, że będzie to dla nas tak bardzo ważne. To było jak dobre ziarenko rzucone na wiosenną glebę.
Pamiętam, jak kiedyś małą grupką byliśmy wysłani na zwiady. Mieliśmy znaleźć miejsce na cały nasz obóz, było nas z siedem dziesiątek... A było to bardzo daleko, gdzieś nad dużą, czarną
i słoną wodą.
Niestety, planowany teren był zamknięty i o rozbiciu wigwamów nie było mowy. Musieliśmy sobie poradzić inaczej. Te Bałkany to duża kraina i, mimo że mieliśmy wtedy tylko znaki dymne na niebie jako sposób porozumiewania się, znaleźliśmy inny obóz i wszyscy już razem mogliśmy spokojnie odpoczywać po długiej podróży.
Każdy wyjazd to nowe wyzwania i nowe stopnie wtajemniczenia. Nauczyliśmy się zdobywać żywność dla całego obozu, przygotowywać całkiem, całkiem dobre jedzenie. Nieraz wyglądało to też bardzo ładnie, jak dywan usiany niezliczoną ilością maleńkich kanapek i nikt nie miał odwagi jako pierwszy mozaiki tej zniszczyć.
Ci, którzy umieli dobrze liczyć, zajmowali się naszymi rachunkami. Już wtedy nauczyliśmy się jak dzielić zebrane monety, by wystarczyło ich do naszego powrotu do domu.
A nad wszystkim panował Wódz. Pomagało Mu w tym kilku innych Mędrców. Gdy coś nam dolegało ratowała nas Mędrczyni, która miała zawsze ze sobą dużą sakwę wypełnioną różnymi ziołami, na których znała się tylko Ona.
I tak oto, po wielu, wielu latach, gdy i nam posypał się szron na skroniach, gdy rozjechaliśmy się daleko, za góry, lasy, doliny, a nawet i morza, przyciąga nas tutaj ciągle to samo uczucie ciepła, sympatii i przyjaźni. Wszyscy wiemy, że zawsze możemy u Wodza znaleźć zrozumienie i dobrą radę, mimo że od tamtych dobrych czasów dzieli nas już ponad 30 lat.
Kiedyś młody Wilczek...
|
|