|

Na początku drugiej klasy dopadła mnie myśl: podczas gdy ja od pięciu już lat żegluję i brałem nawet udział w dwóch -poważnych- rejsach morskich, to nie tylko w mojej szkole, ale i w moim mieście, młodzi ludzie nie mają łatwego dostępu do tej fascynującej (mnie) dziedziny sportu. Ba, wielu z nich nie miało nawet pojęcia, że epoka żagli nie skończyła się wraz ze zniknięciem z mórz wielkich żaglowców i że istnieje coś takiego jak żeglarstwo przyjemnościowe. W Częstochowie zaczynał się dopiero – wraz z powstaniem w 1975 r. województwa częstochowskiego – rozwój tej dziedziny aktywności na skalę szerszą niż kilka przyzakładowych klubów sportów wodnych, które wprawdzie czasami przyjmowały chętnych spoza macierzystych przedsiębiorstw, ale nie prowadziły na terenie miasta akcji propagujących żeglarstwo. Postanowiłem więc założyć na terenie szkoły klub żeglarski – co to za problem, skoro może mieć huta to czemu nie nasze liceum!?
Wtedy oczywiście nie wiedziałem, że powołanie takiego uczniowskiego klubu, którego członkowie mieliby pełne możliwości samodzielnego żeglowania, jest w zasadzie nierealne – z powodów materialnych, prawnych, a także dlatego, że wśród grona nauczycielskiego nie było pasjonatów tej dziedziny sportu, więc z braku fachowej opieki nad uczniami należałoby przyblokować taką inicjatywę. I dobrze, że nie wiedziałem, bo kilka sprzyjających okoliczności sprawiło, iż pomysł okazał się nadzwyczaj prosty do zrealizowania.
Zanim zabrałem się do próby jakiejś legalizacji klubu (takie drobiazgi, jak np. niepełnoletność założyciela nie zaprzątały mojej uwagi – wszak czułem się dorosły i odpowiedzialny: byłem licealistą i miałem stopień sternika jachtowego z rozszerzonymi, „morskimi” uprawnieniami), zacząłem szukać materialnych podstaw działalności, przede wszystkim możliwości zdobycia łodzi. I od razu trafiłem na dobrą radę (niestety nie pamiętam czyją): idź do nowopowstałej Komendy Chorągwi ZHP. Poszedłem i spotkałem Ryszarda Urbańskiego, który właśnie objął funkcję pilota Chorągwi, czyli osoby mającej stworzyć jej pion wodny. Nie musiał mnie długo przekonywać, że dla młodych ludzi najrozsądniejszą drogą stworzenia bazy materialnej są struktury ZHP i tak na początku 1976 roku przy liceum im. R. Traugutta zamiast klubu powołana została Pierwsza Harcerska Drużyna Wodna. Była częścią zarówno Szczepu ZHP, działającego w szkole, jak i pionu wodnego Komendy Chorągwi.
Dalej potoczyło się mniej więcej tak, jak sobie wyobrażałem, choć patrząc na to z dzisiejszej perspektywy, nie miało prawa być aż tak dobrze. Z jednej strony Rysiek Urbański, który załatwiał trudne sprawy materialne (pieniądze na łodzie, hangar i finansowanie rejsów), potraktował nas jak ludzi dorosłych (np. od razu po mojej deklaracji o tworzeniu drużyny wodnej wysłał mnie w delegację na drugi koniec Polski, gdzie miałem odebrać od producenta pierwsze łodzie i nie interesowało Go, jak załatwię ich transport do Częstochowy). Z drugiej, zarówno dyrekcja liceum jak i komendant Szczepu, prof. Włodzimierz Kolman, podeszli do tej inicjatywy w najbardziej naturalny sposób: skoro uczniowie wymyślili sobie takie hobby, to nie należy się do tego wtrącać, a już na pewno nie przeszkadzać. Nie przypominam sobie prób ingerencji ze strony władz szkoły w naszą działalność i nie było żadnego zauważalnego dla nas nadzoru ze strony kadry profesorskiej. Nie było też zbędnej biurokracji, a jedyne obowiązki, jakie mieliśmy, to informowanie o większych akcjach, np. kilkudniowych biwakach i zgłaszanie chęci korzystania popołudniami z sal szkolnych (ale już np. nie wymagano od nas informowania, że jeździmy budować hangar przy zalewie w Blachowni, gdzie miała być nasza baza szkoleniowa, nie mówiąc już o uzyskiwaniu zgody na działania składające się na standardową aktywność żeglarską).
Wtedy wydawało mi się to tak naturalne jak oddychanie (wszak byliśmy dorośli, odpowiedzialni, itd....) i dopiero po latach zrozumiałem, że wszystko mogło wyglądać zupełnie inaczej. Po prostu trafiliśmy na osoby, które podjęły ryzyko zaufania szesnasto-, siedemnastolatkom, że będą zachowywać się jak dorośli i odpowiedzialni ludzie. A przecież nie była to prywatna aktywność poszczególnych uczniów, ale organizacja znajdująca się w strukturach szkoły i nie chodziło o udostępnienie boiska szkolnego, tylko o wielotorową działalność związaną z przebywaniem na wodzie i to nie tylko tej małej w Blachowni, co wiązało się z dalekimi wyjazdami. Z dyrektorem Antonim Drzazgą nawet nie miałem okazji porozmawiać o tym, co robimy i zapewne nie wynikało to z Jego braku zainteresowania dziwnymi granatowymi mundurami, jakie nagle pojawiły się w szkole. Jestem pewien, iż uznał, że dopóki nic złego czy niepokojącego się nie dzieje, to nie powinien stwarzać atmosfery kontrolowania i bezpośredniego nadzoru nad swoimi uczniami. Komendant Szczepu, profesor Kolman -z urzędu- czasami zapytał, jak nam się wiedzie, ale Jego kontrola (przynajmniej ta zauważalna przez nas!) właśnie do takich pytań się sprowadzała. Nawiasem mówiąc, odczuwałem sympatię grona profesorskiego do tego, co robiliśmy. W szczególności profesor Władysław Kosiński, wychowawca mojej klasy - daleki od angażowania się w sprawy harcerskie indywidualista - z wielką wyrozumiałością traktował moją działalność, która wymagała czasami przymknięcia oka na wykonywanie -podstawowych obowiązków ucznia-.
Szybko znaleźli się zainteresowani pływaniem na łodziach i po kilku miesiącach stanowiliśmy dość sprawnie działającą grupę. Od samego początku do drużyny zaczęły wstępować osoby z innych szkół średnich, które po jakimś czasie stanowiły ponad 1/3 jej składu. Jeszcze wiosną 1976 r. zrobiliśmy kurs teoretyczny i szkolenie praktyczne na stopień żeglarza jachtowego, a w wakacje 16 osób wzięło udział w dwutygodniowym rejsie po Wielkich Jeziorach Mazurskich. Pływaliśmy na trzech bezkabinowych Omegach, zakupionych przez Komendę Chorągwi ZHP (niestety dwoma z nich musiały dowodzić osoby spoza drużyny, bo nie mieliśmy jeszcze własnej kadry sterników jachtowych).
W trakcie roku szkolnego łodzie sprowadzane były z Mazur do Blachowni (zalew w Poraju jeszcze nie istniał) i oprócz odbywających się na nich szkoleń, członkowie drużyny mogli w weekendy pożeglować sobie po prostu dla przyjemności. Zimą, oprócz szkolenia teoretycznego dla kolejnych osób, remontowaliśmy drewniane łodzie i pomagaliśmy w budowie harcerskiego ośrodka wodnego w Blachowni. W 1977 r. odbył się kolejny rejs po jeziorach mazurskich, a aktywniejsi członkowie drużyny pływali w rejsach po Zatoce Gdańskiej i Morzu Bałtyckim na jachtach Centrum Wychowania Morskiego i Wodnego ZHP w Gdyni. Pomogliśmy również w zorganizowaniu rejsu po Mazurach dla częstochowskiego Kręgu Instruktorskiego -Amonit-, którego byłem członkiem (nb. -Amonit-, jako jedna z niewielu jednostek organizacyjnych ZHP w tamtym czasie w Polsce, oparty był na tradycjach przedwojennego skautingu).
Cechą charakterystyczną drużyny z II LO była równowaga płci – absolutnie wbrew panującym wtedy (i później!) standardom nie tylko w drużynach wodnych ZHP, ale i w innych polskich klubach żeglarskich, gdzie panie stanowiły zdecydowaną mniejszość. Przypominam sobie taki wyjazd do prac remontowych, w którym prócz mnie uczestniczyło jedynie osiem dziewcząt. W tym składzie przenosiliśmy i obracaliśmy do góry dnem drewniane łodzie o ponad sześciometrowej długości i wadze ok. 350 kilogramów, by potem ręcznie szlifować ich kadłuby przed malowaniem.
Nie dysponuję żadnymi statystykami i sprawozdaniami (to skutek zapewne powszechnego niedoceniania przez młodych ludzi wartości dokumentowania działań - zupełnie niesłusznie kojarzącego się im ze zbędną biurokracją), więc tylko w przybliżeniu mogę określić, że przez dwa lata, do mojego odejścia ze szkoły w 1978 r., przez drużynę przewinęło się ok. 90 - 100 osób. Dla części była to tylko krótka przygoda, ale sporo z nich zdobyło uprawnienia żeglarskie, inni po nabyciu doświadczenia tworzyli drużyny wodne poza II LO lub po maturze wstępowali do klubów żeglarskich, a dla niektórych z nas żeglarstwo stało się życiową pasją. W tym sensie traktuję to jako osobisty sukces: miałem pomysł, jak dać rówieśnikom szansę poznania smaku żeglowania. Porażką było to, że drużyna żeglarska nie wpisała się na trwałe w życie II LO, czyli nie zdołałem stworzyć wystarczająco solidnych podstaw, by kolejne roczniki przejmowały pałeczkę po poprzednikach. W sezonie 1978 r. poprowadziłem jeszcze dla częstochowskich harcerzy 2 rejsy po Zatoce Gdańskiej, ale ponieważ dostałem się na studia w Gdańsku (tam było morze, a ja jeszcze przed maturą zacząłem budować swój jacht morski), więc w naturalny sposób straciłem kontakt ze szkołą i drużyną.
*
I jeszcze opowiastka luźno związana z tematem. Gdy byłem w czwartej klasie, odbywały się tzw. „wybory” do sejmu. A wcześniej przysłano do szkoły kilku kandydatów na posłów (w tamtych realiach byli to już faktycznie „wybrani” posłowie – późniejsze powszechne głosowanie nie miało żadnego znaczenia). Dyrekcja zmuszona była zrobić ich spotkanie z uczniami czwartych klas, którzy przed „wyborami” kończyli 18 lat – czyli z przyszłymi „wyborcami”. Byliśmy od dziecka przyzwyczajani do uczestniczenia od czasu do czasu w jakiejś farsie, a że odbywało się to w trakcie lekcji, więc i nie było specjalnych powodów, by nie zjawić się w świetlicy. Wystąpienia posłów przyjęliśmy, jak na to zasługiwały, czyli bez specjalnego zwracania uwagi na treść, którą i tak znaliśmy na pamięć. Ale gdy później jedna z koleżanek zadeklarowała w naszym imieniu, że oczywiście wszyscy będziemy na nich głosować, jakiś chwilowy impuls (nie planowałem tego!) zmusił mnie do wypowiedzenia na głos myśli, która mnie w tym momencie naszła: by mówiła tylko we własnym imieniu. Gdy po zakończeniu spotkania wychodziłem z sali, z jednej strony drzwi stał dyrektor Drzazga i miałem wrażenie, że tłumi uśmiech, z drugiej zastępca dyrektora, pani Jadwiga Biel, której spojrzenie mogłoby drobniejszego człowieka powalić.
-Wybory- się odbyły i niedługo potem bez problemu zdałem maturę, a z geografii profesor Bielowa wystawiła mi najwyższą ocenę. Wtedy nie widziałem nic dziwnego w tym, że nikt nie miał do mnie pretensji o taki drobiazg i że nie przeprowadzono ze mną nawet rozmowy -wychowawczej-, a myśl o poważniejszych konsekwencjach nawet nie przemknęła mi przez głowę. Ale w późniejszych czasach dowiadywałem się o różnych przypadkach, jakie zdarzały się w innych szkołach i ze zdziwieniem odkrywałem, że za tak -antypaństwową- postawę - zwłaszcza zaprezentowaną w obecności formalnie najwyższych przedstawicieli władzy ludowej - dyrekcje potrafiły nie dopuszczać do matury lub wręcz relegować ze szkoły. Nb. fakt, że na głosowanie nie poszedłem, również w niczym mi nie zaszkodził, ku radości mojej babci, zrozpaczonej wcześniej nieodpowiedzialną decyzją wnuka, która miała pogrzebać piękne perspektywy jego świetlanej przyszłości.
|
|