|

Mam na imię Bogdan, jestem absolwentem II LO im. Romualda Traugutta
w Częstochowie. Parę razy w życiu miałem szczęście. W 1974 roku trafiłem do tej właśnie szkoły i w tamtym właśnie czasie – to jedno z moich szczęść. Cztery lata nauki w tej szkole to moje cztery intensywnie przeżyte lata życia. Często zastanawiam się, czemu tak ciepło wspominam tamten okres, czemu tak serdecznie wspominam większość Profesorów
i uczniów. Uczniem byłem przecież przeciętnym, a na większość dobrych ocen musiałem ciężko, ciężej niż wielu bardziej zdolnych kolegów pracować – wszak do dzisiaj nie jestem ani szczególnie błyskotliwy, ani szczególnie pojętny. Nie byłem gwiazdą. Sądzę, że przyczyna nie tkwi wyłącznie w tęsknocie za młodymi, cudownymi latami. Myślę, że Traugutt miał wtedy to coś, tę atmosferę niespotykaną przeze mnie wcześniej i później. Lenistwo i beztroska podstawówki skończyły się. Pojawiły się dużo większe wymagania stawiane przez nauczycieli, były treningi na basenie, wycieczki, obozy, imprezy organizowane na terenie szkoły, działał zespół Totem, powstawał radiowęzeł, była ciemnia fotograficzna. Mogłem znaleźć coś dla siebie, miałem w czym wybierać.
Dla mnie ważne jest, że był też bardzo prężnie działający szczep harcerski pod opieką profesora Kolmana. Nawet nie pamiętam, jak to się stało, że zostałem harcerzem. Pociągnęli mnie chyba koledzy z klasy i zaczęło mi być w tym dziwnym harcerstwie dobrze. Czemu dziwnym? Dziwnym dlatego, że owszem były czerwone krajki, brzydkie mundury, była nazwa -Harcerska Służba Polsce Socjalistycznej-, ale był też profesor Kolman, który tak to prowadził, że mało kto wiedział o przymiotniku w nazwie. Z tego harcerstwa słabo pamiętam zbiórki, apele. Pamiętam natomiast, że po raz pierwszy w życiu spotkałem się z powierzaniem nastolatkowi odpowiedzialnych na tamten czas zadań. Na przykład przygotowań do wycieczek i obozów. Włodek, bo tak mówiliśmy na profesora Kolmana, organizował wyjazdy perfekcyjnie. Mogę się jedynie domyślać, ile wysiłku i różnorodnych zabiegów wymagało
w tamtych czasach załatwienie formalności związanych z organizacją wycieczki w góry,
a organizacja obozu do Rumunii czy Bułgarii musiała być olbrzymim logistycznym wyzwaniem i przedsięwzięciem. Profesor dbał o to, abyśmy zaczynali przygotowania kilka miesięcy wcześniej. To był przegląd techniczny wszystkich namiotów, materacy, leżaków, sprzętu oświetleniowego, kuchenek gazowych itp. Czasem trzeba było coś zreperować, poprawić – ja nie umiałem, ale pomagałem kolegom, którzy potrafili, podglądałem i sam się uczyłem. Robiliśmy to chętnie, prawie zawsze po lekcjach. Później ktoś robił zakupy (konserwy, ryże, makarony, czekolady) – pamiętać należy, że działo się to od 1976 roku
w -Polsce kartek na cukier-.
Obóz w Rumunii, Mangalia. Jutro całe 70 osób jedzie na wycieczkę. Ktoś musi zostać
w obozie pilnować całego naszego dobytku. Można było oczywiście arbitralnie wyznaczyć osoby do tej wdzięcznej roli. Jednak ... . Późny wieczór, Włodek prosi na rozmowę mnie
i Artka Szymczyka: ... panowie, w obozie muszą zostać osoby odpowiedzialne, takie, którym można zaufać, dlatego dobrze by było gdybyście to właśnie wy zostali na warcie. Wiedziałem, że to nie do końca prawda, że Włodek nas trochę -podchodzi-, jednak czułem się dumny, że właśnie mnie -podchodzi-. Wieczór tuż przed powrotem wycieczki – wiemy
z Artkiem, że przyjadą głodni. Gotujemy wodę w termosie. Czekamy. Pierwszy gest Włodka po powrocie to dyskretne sprawdzenie czy termos jest ciepły. Jego uśmiech zadowolenia był wystarczającą nagrodą za cały dzień w upale pomiędzy namiotami.
Na wyjazdach do Rumunii, Bułgarii i NRD zawsze byłem w ekipie zaopatrzeniowców. To my kupowaliśmy pieczywo, owoce, warzywa, nabiał na potrzeby całego obozu. Nie można było, nie wypadało zawieść. Wstawaliśmy co najmniej godzinę wcześniej niż inni
i ruszaliśmy na zakupy. Często też wcześniej niż inni opuszczaliśmy plażę – np. po to, aby kupić arbuzy na deser. Nie przypominam sobie, abym z tego powodu narzekał, raczej czułem się potrzebny, ważny, dorosły.
I jeszcze jedno, wszystkie posiłki przygotowywaliśmy sami. Była ciekawa technika przygotowywania ryżu. Zaraz po śniadaniu gotowaliśmy ryż w menażkach. Zawijało się to
w gazety i śpiwory i szliśmy na plażę. W porze obiadowej wystarczyło odgrzać jakąś konserwę i obiad był gotowy.
Z trauguttowskim harcerstwem poznałem i pokochałem góry – Tatry, Bieszczady. Ważne były nie tylko szlaki, jakie zdobywaliśmy. Nauczyłem się szacunku dla gór, poznałem obowiązujące w nich niepisane zasady. Dowiedziałem się, co to jest odpowiedzialność za drugiego człowieka.
Dzisiaj mam 49 lat, wciąż uważam, że miałem szczęście, że było mi dane uczyć się
w tamtej szkole i działać w tamtym harcerstwie. Jak tylko mam okazję, z dumą podkreślam, że jestem absolwentem Traugutta i choć ta duma jest bliska pychy, to na tę odrobinę pychy świadomie sobie pozwalam.
Częstochowa, 28 listopada 2008 r. pwd. Bogdan Marek
|
|